Foto zmiany

Losowy album

Zostań współautorem !

Napisz do nas


Nasze Statystyki Odwiedzin
Hasło - sprawdzam
stat4u

Józef Buczak ps. "Rokosz"




WSPOMNIENIA
powiększ zdjęcie


Od 1935 roku mój brat Jan Buczak pracował jako kierowca i nadzorca warsztatów przy Szkole Rzemiosł Ojców Salezjanów w Oświęcimiu. Dyrektorem tej szkoły był wówczas ks. Józef Ożóg z Nienadówki. W 1937 roku na propozycję brata Jana wyjechałem z Nienadówki do Oświęcimia i przyjąłem się do Szkoły Rzemiosł.

Ponieważ w 1939 roku narastało zagrożenie wybuchu wojny ks. Józef Ożóg doradził mi bym
powiększ zdjęcie
wracał w rodzinne strony. Dlatego nie kończyłem tej szkoły tylko w maju 1939 roku przyjechałem do Rzeszowa i podjąłem pracę w Polskich Zakładach Lotniczych. Wcześniej przyjęli się tu do pracy moi koledzy, którzy już ukończyli Szkołę Rzemiosł: Jan Bochenek i Michał Rechul z Nienadówki. W PZL Rzeszów pracowałem do wybuchu II wojny światowej. We wrześniu 1939 roku wróciłem do Nienadówki.

W domu rodzinnym mieszkałem z czterema braćmi: Antonim, Stanisławem, Władysławem i Michałem. Brat Jan mieszkał z żoną Anną i córką Bożeną, obok Nas w nowym domu. W lutym 1940 roku z powrotem przyjąłem się do pracy w PZL Rzeszów, a właściwie "Flugmotorenwerk" (PZL został przejęty przez Niemców), ponieważ we wsi narastało zagrożenie wywiezienia na roboty przymusowe do Niemiec (było Nas kilku braci w jednym domu) Mieszkałem i pracowałem w Rzeszowie, a na niedzielę przyjeżdżałem do Nienadówki.

Przebywając w Nienadówce nawiązywałem kontakty z kolegami, którzy rozpoczęli tworzenie AK na tym terenie. Moi bracia: Jan ps. "Kloc" i Antoni ps. "Refosz" już należeli do AK. Dowiedziałem się od Nich że dowódcą Placówki AK Sokołów Młp. "Sosna 2" był Józef Guzenda ps. "Ryś" miejscowy nauczyciel. W 1942 roku udałem się do niego wraz z wprowadzającym mnie do AK - Jakubem Noworólem. Józef Guzenda chętnie mnie przyjął, złożyłem przysięgę i otrzymałem zadanie prowadzenia ostrożnego sabotażu w zakładach lotniczych " Flugmotorenwerk" w Rzeszowie. powiększ zdjęcie

Doskonale mi to odpowiadało, bo pracowałem w dziale kontroli materiałów. Badanie materiałów do produkcji silników lotniczych polegało na analizie wiórów pobieranych podczas obróbki części. Na placówce kontroli dokonywałem zamiany tych wiórów na podobne, ale z gorszego gatunku materiału. Wyniki analiz wprowadzały wiele zamieszania w produkcji i olbrzymie straty złomowano dobre części. powiększ zdjęcie

Stosowaliśmy też w ukryciu zamianę specjalnych śrub do korbowodów silników lotniczych, śrubami celowo uszkodzonymi. Była to bardzo skuteczna metod. Nie czekaliśmy długo, jak do fabryki dotarły informacje o licznych katastrofach niemieckich samolotów z powodu awarii silników. Niemcy domyślali się, że przyczyną tych katastrof jest sabotaż we "Flugmotorenwerk". Wzmagali nadzór w fabryce, ale na produkcji, nie przypuszczali, że faktyczny sabotaż prowadzono w dziale kontroli.

Z biegiem czasu zacząłem wspomagać "zaopatrzenie" przydomowego warsztatu naprawy broni AK-owskiej, który prowadził mój brat Antoni. Wynosiłem z fabryki kawałki materiałów dobrej jakości niedostępne gdzie indziej. W ukryciu dorabialiśmy w fabryce skomplikowane części do broni. Ludności brakowało podstawowych rzeczy codziennego użytku, jak: zapałki, grzebienie itp. - więc i taką produkcję prowadziliśmy w ukryciu, zapalniczki, metalowe grzebienie, części do maszyn używanych we wsi itp. Ludność była za to wdzięczna. Przyłapanym na sabotażu lub "lewej" produkcji groziła śmierć lub obóz koncentracyjny.

W 1942 roku zbliżał się do Rzeszowa front. Niemcy szaleli w fabryce, coraz częściej stosowali aresztowania polskich robotników. W maju 1942 roku przeprowadzili pacyfikację. Po nocnej zmianie zamknęli bramę zakładu i zatrzymali wszystkich pracowników. Gestapo wybierało losowo pracowników, po których ślad zaginął. Widząc coraz większe zagrożenie wpadka porzuciłem pracę we "Flugmotorenwerk" i powróciłem do Nienadówki. Tam przyłączyłem się do oddziałów AK i brałem udział w partyzanckiej akcji.


WKROCZENIE NKWD DO NIENADÓWKI


Końcem lipca 1944 roku w Nienadówce pojawili się żołnierze Armii Czerwonej. Byli życzliwie przyjmowani przez ludzi.mieszkańcy cieszyli się z zakończenia wojny na tym terenie. Niektórzy AK-owcy ujawniali się nawet z bronią, rozmawiali z żołnierzami Armii Czerwonej. Niestety, kilka dni po odejściu Armii Czerwonej, w Nienadówce pojawili się NKWD-yści. Co raz dowiadywaliśmy się o aresztowaniu AK-owców przez NKWD, na których donosili miejscowi współpracownicy sowietów. NKWD miało sporządzone przez nich listy AK-owców.

powiększ zdjęcie I przyszła kolej na Buczaków. 23 listopada 1944 roku około północy zjawili się u Nas NKWD-yści. Brat Jan był w tym czasie z żoną i dzieckiem w nowym domu. widząc, ze obława na dom, próbował uciekać przez okno, ale został postrzelony w brzuch serią z pepeszy. jak się później dowiedziałam, brat Jan leżał ranny do rana. NKWD-yści nie pozwolili udzielić mu pomocy. Rano pozwolili matce na założenie mu prowizorycznego opatrunku i przyprowadzenie księdza w celu udzielenia posługi.


Później zezwolili na przewiezienie furmanką półprzytomnego Jana do szpitala w Rzeszowie. Tam w ciągu dwóch dni zmarł. rodzina przewiozła ciało do Nienadówki i zamierzała pochować go na miejscowym cmentarzu. W nocy w przeddzień pogrzebu NKWD wtargnęło do domu przez okno, wykradli ciało wraz z trumną i wywieźli do lasu w kierunku Trzebuska - Turza. Rano dużo ludzi zeszło się na pogrzeb i zobaczyli, ze sowieci nawet po śmierci człowieka nie uszanowali. Przeszli manifestacyjnie do kościoła, gdzie ksiądz odprawił nabożeństwo żałobne. na cmentarzu grabarz zasypał pusty grób. powiększ zdjęcie


Tej nocy 23 listopada 1944 roku mnie i brata Antoniego NKWD-yści schwytali, mocno pobili, zawiązali ręce drutem i pod mocna eskortą przewieźli do Rzeszowa na ul. Jagielońską. Wtrącili Nas do ciemnych i mokrych piwnic. Nocami przesłuchiwali nas i torturowali. Mieli dużo wiadomości o działalności braci Buczaków w AK. Po około 7 dniach, w nocy przeprowadzili Nas - około 100 osób - na "Zamek" w Rzeszowie. Na Zamku przesłuchania prowadziło UB. Stosowali podobne metody jak NKWD - nocne przesłuchania z torturowaniem. Trzymali Nas na I lub II piętrze, a na przesłuchania prowadzili do piwnic. Na jedno z przesłuchań przyprowadzili światka, którego znałem ze zbiórek AK w Nienadówce. Namawiał mnie do ujawnienia przynależności do AK, zwracał się do mnie Wojtek. Oświadczyłem, że go nie znam, a UB-owcy wściekli się na niego jak usłyszeli, że zwraca się do mnie innym imieniem. Prawdopodobnie ta jego pomyłka (mój ojciec miał na imię Wojciech) uratowała mnie przed gorszym losem. Tego świadka spotkałem później w Rosji, w łagrze Uzłowaja koło Stalinogorska.

W śledztwie przetrzymywali mnie w okropnych warunkach w piwnicach. Loch jak chlew, bez podłogi, w kącie odchody. Zdarzało się, że przez pewien czas z bratem byliśmy trzymani w sąsiednich celach. dawał mi znaki stukaniem w ścianę, bo dowiedział się, że siedzę obok. Przez to w śledztwie nie wyszły poważne zarzuty pod moim adresem, uniknąłem śmierci, ale zostałem wyselekcjonowany do wywiezienia na wschód. Poi ostatnim przesłuchaniu z udziałem tego świadka, nie dali mnie do piwnicy tylko do celi na drugim piętrze. Więźniowie tan trzymani domyślali się, że są przeznaczeni do wywozu. Brat Antoni został w ciemnicy na "Zamku" w Rzeszowie.


WYWÓZKA DO ŁAGRU W ROSJI


3 styczna 1945 roku przewieźli mnie wraz z grupą innych AK-owców, w około dziesięciu ciężarówkach, do Bakończyc koło Przemyśla. Tam najpierw skierowali Nas do odwszalni, a potem na punkt zborny. Spotkałem tam m.in. Jana Kamiera z Sokołowa, Czesława Ożoga z Sokołowa, Wojciecha Pikora z Nienadówki, Szczepana Pietrygę z Nienadówki, Jana Ożoga przezwisko "Chórek" z Nienadówki, Derenia z Lutoryża, Macieja Dziubę z okolic Kolbuszowej i braci Biesiadeckich spod Kolbuszowej.

W Bakończycach trzymali nas dwa dni, po czy władowali po 80 osób do bydlęcych wagonów. W wagonie nie było ławek, na ścianach biały szron, szpary w deskach, w rogu mokrej podłogi dziura do załatwiania czynności fizjologicznych. Był wstawiony mały piecyk "żeleźniak" i trochę grubego, mokrego topolowego drewna na opał. Panował mróz ok. -20 stopni. W wagonie było tak ciasno, że nie było możliwości usiąść ani się położyć. Ci co stali przy ścianach nie mogli wytrzymać z zimna, a niektórzy byli w lekkim ubraniu - tak ubrani jak zastali ich przy aresztowaniu. Pociąg widmo ruszył na wschód. Na te 80 osób w wagonie dostawaliśmy raz na dobę, przeważnie nocą, wiadro niby zupy tj. mętnej wody z ziemniakami lub burakiem oraz jeden chleb do podziału na 20 osób. Zmarznięty chleb był dzielony w wagonie komisyjnie, dostawało się na rękę parę kawałeczków z połyskującym lodem i zjadało to w kilka sekund. Musiało to wystarczyć na całą dobę. Jechał z Nami jakiś lekarz (chyba z Warszawy), zaproponował żeby zastosować w wagonie metodę "pszczół". Polegało to na tym, że co dwie godziny (niektórzy mieli jeszcze zegarki) dokonywaliśmy zmiany w rozmieszczeniu ludzi w wagonie: Ci co stali przy ścianach przechodzili do środka, gdzie było cieplej i można się nawet było przespać na stojąco, a na ich miejsce pod zimną ścianę przechodziła następna grupa. Dzięki temu w Naszym wagonie nikt nie zamarzł. Dokuczał głód i zimno, ale jak pociąg jechał panował duch nadziei. Najgorzej, gdy pociąg zatrzymał się gdzieś na bocznym torze na kilka godzin. W takich "luksusowych" warunkach po 14 dniach dojechaliśmy, żywi tylko dzięki Opatrzności Bożej, do stacji Stalinogorsk w głębi Rosji. Byliśmy tak wycieńczeni podróżą, że niektórzy nie mogli o własnych siłach wyjść z wagonu.

Pociąg zatrzymał się poza miastem w szczerym polu. Ustawiono nas w ósemki i pod silną eskortą prowadzono około 1km do łagru "Uzłowaja" panował mróz około - 30 stopni, kilka osób lżej ubranych, w tym marszu zamarzło. W łagrze posegregowano Nas na grupy i zaprowadzono na "stołówkę" Tam każdy dostał w glinianej misce ok. pół litra zupy ze zgniłych liści kapusty i po kawałku chleba. Po dwóch tygodniach głodówki w transporcie i wcześniejszym pobycie w więzieniu, można było zjeść coś ciepłego. Przez całe życie nie jadłem tak smacznego dania ! Ze stołówki zaprowadzono Nas do baraków. W nich były piętrowe prycze z desek, bez słomy czy sienników, ale za to gnieździły się w mnich roje pluskiew. Trudno się było od nich uchronić szczególnie dawały się się we znaki nocą. Do ogrzewania służył jeden piecyk "żeleźniak" i mokre drewno. Zimno najbardziej dokuczało tym, którzy leżeli na dole pryczy. Mnie, Janowi Kamlerowi i Czesławowi Ożogowi udało się znaleźć miejsca na najwyższym piętrze pryczy.


Po kilku dniach "prewierki" tj, badań lekarskich i segregowaniu według zawodu, codziennych "mityngach" i nocnych przesłuchaniach, porozdzielano Nas do różnych robót. Ja miałem na rękach ropne rany po drucie z aresztowania w Nienadówce i dlatego nie skierowali mnie do kopania węgla, tylko do ślusarzy. Naszym zadaniem było układanie torów kolejki w mokrej kopalni węgla. Do pracy i z pracy prowadzono Nas pod eskortą, grupami po ok. 30 osób. na zewnątrz panował mróz do - 40 stopni. Do kopalni zjeżdżaliśmy 8-osobową windą. Już po przejechaniu paru metrów, zaczynała kapać woda, niżej lała się poi Nas strumieniami. Po zjechaniu do chodnika byliśmy już całkowicie przemoczeni. Kopalnia była bardzo mokra i bardzo prymitywnie urządzona. powiększ zdjęcie

powiększ zdjęcie Pracowałem w grupie 8 osób. Trzeba było kilofami wykuwać rowy na wkłady pod szyny, przenosić belki i szyny z dużej odległości i mocować je prymitywnym sposobem. Nadzór nad Nami sprawowali Rosjanie. Najgorsi byli młodzi komsomolcy. Jeden ze starszych nadzorców o nazwisku Baszkirow był do Nas dobrze nastawiony. Miał około 60 lat, pamiętał jeszcze carskie czasy. Mieszkał z "wolnonajemnymi" w osobnych barakach, dostawali oni marną płacę, ale mogli się swobodnie poruszać poza łagrem. Byli za coś zesłani do pracy w łagrze. Baszkirow interesował się tym co jest w Polsce, dziwił się, że u Nas panuje taki dobrobyt, że na wsi chłop może mieć własne gospodarstw, bydło, świnie, itd. Wspominał z żalem, że za cara u Nich też było dobrze.


Takie rozmowy mogliśmy prowadzić z nim pod ziemią w kopalni. Nakazał Nam, że jeżeli pojawi się komsomolec, to mamy wszyscy jednakowo odpowiadać, że rozmawialiśmy o " barysznach" tj. o babach. Gdyby się wydało, że rozmawialiśmy o jakichś poważnych sprawach, to Baszkirow poszedłby do więzienia lub do łopaty w łagrze, a my do karceru. Pewnego razu Baszkirow poczęstował Nas karpielem (burakiem) którego dostał gdzieś poza łagrem. Dziękowaliśmy bardzo, powiedzieliśmy mu, że za to w Polsce poczęstowalibyśmy go kiełbasą - westchnął tylko., wspominając carskie czasy. pewnego razu zdarzyło się, ze jeden z więźniów nie wytrzymał nerwowo i pobił komsomolca, który znęcał się nad Nim. Wolnonajemni Rosjanie, w ukryciu dziękowali mu za to.

Przy wjeździe do kopalni mieliśmy łachy całkiem przemoczone. Ponieważ mogła pomieścić tylko 8 osób, pierwsza grupa, która wyjechała na powierzchnię musiała czekać na mrozie ponad pół godziny aż wyjadą pozostali (ok. 30 osób). Łachy momentalnie zamarzały, robiły się z Nich zbroje. W takim stanie prowadzono nas na "stołówkę". Dostawaliśmy dwa razy na dobę, przed i po pracy, po kawałku chleba i misce zupy. W mokrych łachach pracowaliśmy, jedli i "oddychali" w roju pluskiew i innego robactwa. Wierzę, że tylko dzięki Opatrzności Bożej przetrwałem w tym "raju"

W jednym łagrze przebywali ze mną ludzie z rożnych stron Polski. Pamiętam tylko niektóre nazwiska: Jan Kramer, z Sokołowa Młp. Jan Ożóg przezwisko "chórek", Maciej Dziuba spod Kolbuszowej, Antoni Cacki z Otwocka (był ze mną w jednej brygadzie) Wojciech Pikor, Szczepan Pietryga (nie żyje) Grzybowski z Białego stoku, Krajewski z Kolbuszowej, Bator z Kolbuszowej.

Zdarzyły się chyba dwie próby ucieczek z łagru Uzłowaja. W pierwszej uciekło 3 osoby, jedna jedna z Nich chyba dotarła do Polski,a dwóch złapali i z powrotem przyprowadzili do łagru. W drugiej ucieczce prawdopodobnie dwóm osobom udało się dotrzeć do Polski. Po ucieczce cały barak ukarano, wszyscy nie dostali jeść cały dzień. Na apelach i mityngach robiono odprawy na ten temat. Wybijali Nam z głowy myśl o tym, że kiedykolwiek wrócimy do Polski.

We wrześniu 1945 roku w łagrze zrobiło się ruch, naczalstwo wpadło w panikę, nakazało ogólne sprzątanie, mycie itd. Okazało się , że do Uzłowaja ma przyjechać delegacja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i dlatego zarządzono sprzątanie na pokaz. Nie widziałem tej delegacji na oczy, bo podczas ich wizyty pracowałem w kopalni. Pojawiły się wtedy pogłoski, że Nas zwolnią, ale nie wiadomo było czy wrócimy do Polski. Naczalstwo łagru dalej drwiło z Nas "Polszy wy już nie uwiditie, eto 18 republika" ale zaczęli Nas lepiej traktować. Końcem września 1945 roku kazali nam zabrać swoje rzeczy z depozytu, dali porcje żywnościowe na drogę i załadowano nas do bydlęcych wagonów. Nie wiedzieliśmy co zdecydowało o tym kto będzie wypuszczony z łagru a kto zostanie. Wypuścili przeważnie zwykłych ludzi aresztowanych przez NKWD za przynależność do AK. W Uzłowaja zostali przeważnie inteligenci lub bardziej aktywni w AK między innymi Bator z Kolbuszowej.

W wagonach panowały już lepsze warunki było Nas dużo mniej (po 50 osób) niż podczas transportu z Polski do Rosji. Można było usiąść na ławkach a na postoju [pod nadzorem wyjść z wagonu. Obawialiśmy się, że z Nami zrobią to samo co z oficerami polskimi w Katyniu. Pewnego razu zatrzymali pociąg koło kołchozu. Wyszliśmy zobaczyć co robią kołchoźnice na polu. Szuflami przedmuchiwały ziarno pszenicy i usypywały go na kopce. Krytykowaliśmy ich pracę, mówiliśmy im, że zmarnują ziarno, bo zamoknie na polu. Tłumaczyły Nam, że tak się robi w całej Rosji - ziarno na zewnątrz porośnie trawą, a w środku "budiet charosze". Do każdego wagonu był przydzielony konwojent. Mówili Nam, że zawiozą Nas na "prewierkę" do Prus Wschodnich. Dlatego po dotarciu do Warszawy, wielu ludzi nie czekając na odprawę uciekło z dworca kolejowego i na własną rękę wracali w rodzinne strony. Ci co zostali domagali się aby przyszedł na stację ktoś z władz. Nie mieliśmy pieniędzy, ani dokumentów, chcieliśmy dostać jakieś dokumenty umożliwiające powrót do domu. Na drugi dzień po Naszym przyjeździe pojawił się ktoś z Urzędu Bezpieczeństwa z warszawy. Wystawił Nam przepustki które upoważniały do bezpłatnego przejazdu koleją do domu. Wraz z Janem Ożogiem przyjechaliśmy do Rzeszowa a stąd na piechotę do Nienadówki. Rodzina była zaskoczona moim powrotem. Na początku 1945 roku dotarła do Nienadówki wiadomość, że podczas wywózki do Rosji zginąłem gdzieś pod Lwowem.


POSZUKIWANIE GROBU BRATA JANA

Po powrocie z łagru do Nienadówki w październiku 1945 roku dowiedziałem się o tym co się stało z moim bratem Janem po postrzeleniu go przez NKWD 23 listopada 1944 roku. Ludzie widzieli jak sowieci wywieźli jego ciało do lasu w kierunku Trzebuska - Turza Przekazywali też informacje o innych grobach w lesie powstałych w czasie pobytu wojsk sowieckich w Trzebusce. brata Antoniego wypuścili z "Zamku" w Rzeszowie tydzień przed moim powrotem do Nienadówki. Umówiliśmy się w czterech ja, brat Antoni, Jan Ożóg ps. " Tank" i Jan Bełz i jeszcze w październiku 1945 roku, konspiracyjnie nocą tuż nad ranem odkopywaliśmy te groby. Chcieliśmy znaleźć ciało brata Jana Rozpoznałbym zwłoki po charakterystycznej fryzurze (brat był ostrzyżony na jeża) i po uzębieniu (miał wstawione dwa złote zęby w górnej szczęce z przodu).

powiększ zdjęcie Odkopaliśmy chyba 6 pojedynczych grobów. Ciała leżały w nich na głębokości ok. 1.5 metra, przeważnie twarzą w dół. W celu rozpoznania musieliśmy odwracać je do góry. Ofiary miały związane ręce z tyłu. Jedna z nich miała przestrzeloną głowę od tyłu. Natrafiliśmy na dwie lub trzy ofiary z poderżniętym gardłem, ich koszule były z przodu czarne, chyba od krwi. Wszystkie ofiary były zakopane w bieliźnie. Ciała były w początkowym stadium rozkładu. Odkopaliśmy dwie mogiły tuż za parkanem gospodarstwa Słoniny na skraju lasu w Trzebusce. Pozostałe groby były niezbyt głęboko w lesie na kierunku Trzebuska-Turza. W żadnym grobie nie odkryliśmy zwłok brata Jana. I tak stopniowo doszliśmy
powiększ zdjęcie do Turzy. Już na wiosnę 1946 roku przypadkowo odkryliśmy w lesie koło Turzy duży prostokąt o wymiarach około 2x6 metrów. porośnięty z żółkła borowiną i małymi krzaczkami które były lekko podeschnięte i z łatwością dawały się wyrwać z ziemi. Odkopaliśmy kawałek małego prostokąta, natrafiliśmy na głębokości ok. 50-70 cm na ludzkie zwłoki leżące warstwami. Próbowaliśmy dostać się głębiej, ale zaczął się wydobywać niesamowity odór, widok był makabryczny. Zakopaliśmy to z powrotem. Jan Ożóg zrobił zdjęcia tej mogiły i Nas stojących przy niej. Oglądał te zdjęcia mój brat Antoni, ja ich nie widziałem. Prawdopodobnie UB zabrało je Janowi Ożogowi podczas rewizji.

Później natrafiliśmy jeszcze na jeden taki prostokąt trochę głębiej w lesie, ale nie odkopywaliśmy go. Daliśmy znać o wszystkim ks. Józefowi Pelcowi z Sokołowa. Słyszałem, że jeszcze oprócz nas inni ludzie odkopywali te groby. Do dzisiaj nie znane jest miejsce mogiły Jana Buczaka

30 sierpnia 1946 roku ożeniłem się i zaraz we wrześniu wyjechałem z żoną na Śląsk do Siemianowic, gdzie pracowałem w Wojskowych Zakładach Motoryzacyjnych. Później przyjechał do nas też brat Antoni. Po likwidacji tych zakładów przenieśliśmy się do Rzeszowa. Od 1950 do 1979 roku tj. do emerytury pracowałem w WSK "PZL - Rzeszów".
powiększ zdjęcie
W zakładzie spotykałem czasem znajome twarze z łagru pod Stalinogorskiem, ale i też naszych byłych oprawców, jak np. Wicentego Łukowicza, który w latach czterdziestych był funkcjonariuszem UB w Kolbuszowej. Żaden z Nas nie mógł otwarcie o tym mówić, aż do 1980 roku.

Józef Buczak



powiększ zdjęcie powiększ zdjęcie

About | Privacy Policy | Sitemap
Copyright © Bogusław Stępień - 08/05/2013