Sokołów d. 8 stycznia.
(List oryginalny Głosu Narodu).
Ciekawa historja o „cudownej dziewczynie".
W jednym z pism lwowskich ukazały się niedawno temu sprawozdania o objawach medjumicznych u pewnej dziewczyny włościańskiej, we wsi
Nienadówce, które oczywiście wśród zabobonnego ludu wywołały niemałe przerażenie. Pismo owo, hołdująoe skrajnie materjalistycznym ideom, podawało w wątpliwość dobrą wiarę owej
„Eusapji z Nienadówki", którą powinienby do swoich ciekawych nad mediumizmem studjów zabrać prof. Ochronowicz, wysłało nawet swoich sprawozdawców, którzy nic nie widzieli, ale za
to nasłuchali się dziwów o rozmaitych, trudnych do wytłómaczenia, a zawsze złośliwych „cudach". Jako bliski sąsiad Nienadówki, mogę wam dziś zakomunikować to, co o tej sprawie
opowiadają sobie naoczni świadkowie - włościanie i co mniej więcej potwierdza miejscowe duchowieństwo. Oczywiście nie wdaję się w krytykę tej relacji, przypuszczając z góry, że
zabobon mięsza się tu w hojnej dozie z faktami prawdziwymi, a których tyle podobnych opisywały już dzieła spirytystyczne i artykuły dziennikarskie. Oto co mówią ludzie
prości.
We wsi Nienadówce pod Sokołowem, włościanie tamtejsi, zachęceni przez swego proboszoza, wystawili w miejsce starego drewnianego, ku upadkowi
chylącego się kościółka, piękny, w gotyckim stylu, o trzech nawach, dachówką pokryty kościół. Sprowadzili do niego z drzewa dębowego, snycerską robotą pięknie wykonany przez
majstrów z Krosna (na szczególniejszą zasługujący pochwałę) wielki ołtarz zupełnie do kośoioła zastosowany. Miejsoowy ks. proboszcz, sędziwy kanonik, przy pomocy dwóch włościan,
szczególnie zajmowali się całą budową kośoioła. Otóż w tej wsi w połowie lata, u pewnego włościanina „coś“ zaczęło płatać figle i w polu psoty wyrządzać, rozpętywało bydlęta
najsilniej spętane, później z pola przeniosło się do stajni i odwiązywało bydło lub konie od żłobu, wyprowadzało ze stajni i przywiązywało je do drzewka w ogródku tak sztucznie i
silnie, że z wielką trudnością można je było odwiązać. W nocy śpiącym wynosiło buty z chałupy i chowało po różnych miejscach, później nalewało do butów śmierdzącego płynu. Niedość
tego, zaczęło potem izbę całą śmierdzącą wodą kropić, nalewać i zanieczyszczać, nareszcie „chwyciło się“ dwunastoletniego dziewczęcia, rzucało nań kawałkiem drzewa, lub biło je
kułakiem pod żebra.
Napastywania takie odbywały się nocą. We dnie lub nawet w nocy, gdy zaświecono zapałkę było zupełnie cicho i nic nie widziano i nie słyszano.
O tem co się działo nikomu nie mówiono. Dopiero gdy starsza córka wyszła za mąż, a na jej miejsce przyszła sługa, wtedy rozgłosiło się w sąsiedztwie i po wsi. Wezwano księdza do
poświęcenia domu, odprawiono nabożeństwo za zmarłych. Po każdem nabożeństwie i po poświęceniu chaty, „coś" było przez parę dni całkiem ciche i spokojne, ale za to później tym
gwałtowniej i złośliwiej występowało i „biło" ludzi nie tylko domowników ale i obcych, rzucało co miało pod ręką, czy rzepą, czy piaskiem lub kawałkiem drewna, policzkowało
osobliwie ową dziewczynę, rzucało po izbie kupy obrzydliwych nieczystości, a później nieczystości te kładło nawet do jadła.
Okoliczność, że wszystkie te psoty „duch" czynił z małym wyjątkiem tylko w nocy, dała powód do myślenia, że ktoś z domowników lub sąsiadów na
rachunek djabła te psoty wyrządzał, lecz charakterystyczny wypadek wszelkie te domysły osłabił. Gdy ksiądz wikary dom poświęcił, było w izbie wszystkich razem siedm osób: ksiądz z
organistą i furmanem, gospodarz z żoną, córką i z bratem, starszym człowiekiem. Po poświęceniu zgaszono światło, zaraz dały się słyszeć dwa silne uderzenia w ścianę. Potem
otrzymał furman tak silne uderzenie rzepą w twarz, że aż krzyknął, i nastąpił grad lecącyoh rzep na ściany i ludzi (rzepa leżała w jednym kącie na kupie). Gdy światło zapalono,
było ze dwa garnce rzepy rozrzuconej po całej izbie - któż je rozrzucił? gdyż ludzi było nie wielu i każdy stał w swoim kącie!
Ksiądz dał wtedy dziewczęciu krzyżyk do ręki, okrył ją stułą i posadził przy sobie, a „szatana" zaklął per Deum vivum et verum kropiąc
kropidłem jego ulubione miejsce. Wtedy dało się słyszeć drapanie po ławie i ścianie jakby pazurami, a czapka chłopska leżąca na ławie rzucona została w usta wikaremu. Przy
trzeciej próbie powtórzyło się znowu tak, że nim światło zgasło, wikary widział czapkę lecącą ku twarzy.
Drugi „seans" według opowiadania wachmistrza żandarmerji z Kolbuszowej: Żndarm ten w rozmowie z ks. wikarym, oświadczył, że w Boga wierzy, ale
żadne duchy nie wierzy. Umyślnie też nocował w wymienionej chałupie dnia 12 listopada, opowiadał nazajutrz proboszczowi, iż w nocy kazał ojcu, matce i dziewczynie spać na piecu, a
sam położył się na ławie. Ledwie światło zgaszono - usłyszał dwa głośne uderzenia na piecu, a dziewczę poczęło się skarżyć, że ją coś bije. Aby się przekonaó, kto uderzył, żandarm
poszedł na piec, kazał starym ręce pochować pod przykrycie, a dziewczę ujął za ręce - po chwili to samo uderzenie dziewczęcia po twarzy nastąpiło i dało się słyszeć. Położył więc
swoją rękę na twarzy i uczuł choć nie ból uderzenia, to przecież silny zimny powiew wiatru i dziewięć takich powiewów w twarz dziecka narachował. Teraz kazał żandarm dziecku
położyć się na ławce, gdzie te same nastąpiły uderzenia. Po zapaleniu światła widoczne były ślady uderzeń na twarzy. Trzeba było światło ciągle palić, aby dziewczę zasnąć mogło,
gdyż podczas snu choć światło zgaszą „duch" nie bije go, ale budzi je przez lekkie poruszanie głowy.
Chłopi przekonawszy się, iż sami djabłu rady nie dadzą, uprosili proboszcza, aby posłał do Przemyśla wikarego do biskupa. Biskup delegował
dziekana, który po przybyciu do wsi zaklinał „ducha" by się wynosił z domu tego, lecz „duch" delegata biskupiego także nie usłuchał; już wieczorem rzucił na dziecko klockiem soli,
(pod blachą w ogień całą kupą nieczystości usadził) a dziecko w nocy policzkami okładał. Wieczorem był ks. wikary tam i stwierdził wszyskie szczegóły opowiadania żandarma. Wszyscy
troje: ojcieo, matka i córka pojechali do Leżajska na parę dni do klasztoru. „Duch“ nie znalazłszy swego medjum uspokoił się. Parę dni po powrocie nawiedzonej rodziny
włcściańskiej, ks. wikary dom trzeci raz poświęcił. Po tem poświęceniu domu „duch" obcych ludzi już nie napastuje, ale zato z tem większą złością domowników napada, a osobliwie
medjumistyczne dziewczę, które jest tak umysłowo jak i fizycznie całkiem zdrowe. Rodzice dosyć zamożni mają tylko dwoje diieci zupełnie zdrowych. Żandarmi od kilku miesięcy
pilnują po nocach ich domu i choć otrzymali już nieraz od tajemniczego napastnika wiele razów, to przecież nikogo nie widzieli. Diewczę z rodzicami było przez dwa dni i dwie noce
pod obserwacją w starostwie, ale „duch" przez ten czas siedział cicho i spokojnie.
Oto opowiadanie księdza wikarego: „Dnia 27 listopada, po poświęceniu domu i po narzuceniu przez „ducha" mnóstwa rzepy na izbę, wziąłem
dziewczę do siebie, dałem jej do jednej ręki krzyż do całowania, a do drugiej stułę. W tej chwili „duch" przestał rzucać rzepą na izbę i na dziewczynę, zato zaczął trząść ławą, na
której siedziałem i drapać pazurami, a gdym tam kropił święconą wodą, wtedy uczułem silne uderzenia rzepą w kropidło. Każdy człowiek, trafiając w kropidło 2 razy, musiałby we mnie
trafić 5 razy, bo byłem odległy od tego kąta najwięcej o 170 ctm. Gdym wymówił łacińskie zaklęcie cały zmięszany, uczuli wszyscy w domu przerwę, jakby „duch" namyślał się, co ma
ze mną robić. Czułem i ja i czuli obecni, jakby napół żywi, że coś się stanie. Naraz uczułem na twarzy, że ktoś lekko przyłożył mi czapkę chłopską z ostrej wełny, przytrzymano mi
ją i ja z pod czapki wołam do ludzi: „Coś mam, zdaje się że czapkę". Świecimy, znajdujemy jednę czapkę przy moich nogach, a drugą na drugim końcu izby. Żaden z ludzi nie mógł mi
tego uczynić. Czapki były daleko od ludzi położone, a ja mówiłem po łacinie; słów moich zatem nikt z obecnych nie rozumiał. Gdym znou usiadł w postawie wyzywającej, jeszcze
organista nie zgasił światła, jeszczem nie wymówił ani jednego słowa, a już druga czapka spoczęła na mojej twarzy. Zmieszany musiałem dalszej próby zaniechać.
„Teraz opowiem, co się działo przy mnie d. 14 grudnia około godziny 7 wieczorem. Gdy światło zagaszono, w tej chwili dziewczę jęknęło, bo
dostało silne uderzenie w twarz. Posadziłem dziecko przy sbie, „duch" grzmotnął ją przy mnie jeszcze silniej. Poświęciłem dom, pomodliłem się z obecnymi (a było do 30 osób),
okryłem dziecko komżą i stulą. Zakryłem jej twarz, uderzył ją w brzuch, dałem jej do rąk krzyż, który oparła o piersi. Po zgaszeniu światła słyszymy uderzenie w piersi, dziecko
jęknęło, a krzyż zadzwonił. Staję przed dzieckiem z kropidłem i kropię wodą, „duch" nie bije; dwaj gospodarze trzymają dziecko za ręce, dajemy dziecku na głowę wielką czapkę, a ja
dłoniami zakrywam dziecku pierś i brzuch, czujemy i słyszymy lekkie uderzenia w skroń, gdzie było miejsce wolne. Przed samym odjazdem zagasiłem swoją świecę, a gospodarz miał
zapalić lampę, tymczasem zagasła zapałka, zrobiło się ciemno; w tej chwili, jakby „duch" chciał korzystać, słyszymy szybkie uderzenia w policzek, jakby się spieszył przed
światłem. Zakryłem dziecko bundą i cicho.
Oto jest opis zdarzeń w tych czasach, od pół roku objawiających się, a ktoby nie wierzył, niechaj pospieszy przekonać się osobiście do
Nienadówki pod Sokołów.
Tur.
|