(..) Przygonił krowy z pola pod zapłocia, bo już naprawdę nie mógł sobie z nimi rady dać. Koło szosy — rufy nie koszone, trawa sucha jak żywy zielony ogień, tu wegnał bydło i
pospuszczał z powrozów.
— A wiedźmy, pieńcie!
Zrobił to, co robił niejeden raz Antek, gdy krowy pasł. Antek wszedł jakimś sposobem w porozumienie z ponurym Drapałą, który na tym odcinku gościńca sprawował funkcję dróżnika, i
ten, o dziwo, pozwolił mu paść w „rządowej” trawie. Ha, co wolno Antkowi, to wolno i jemu.
Tym bardziej że Drapała wcale teraz do roboty na drogę nie wychodzi. Nie wychodzi po prostu dlatego, że został zaaresztowany i „siedzi” w Sokołowie. Przyszedł po niego
posterunkowy i hajda ! — chodź, potrzebują cię w sądzie. Poszedł dróżnik w kajdankach na piechotę do miasta. Posterunkowy, który go prowadził za łańcuszek, to był Malec, ten młody
policaj, którego wszyscy dobrze znają, bo zachodzi do wsi co kilka dni i łazi wtedy po chałupach nie wiadomo za czym i na poręczy mostu wysiaduje patrząc za dziewczętami, które
przechodzą.
Leszek wiedział, za co Drapałę zabrali. W maju, pamięta, dwa miesiące temu, jak się zaczęły rozruchy chłopskie, dróżnik prowadził chłopów na Kolbuszową „z wizytą do pana
starosty”.
Straszny to był dzień. Tego świtu zbudziły go trąby alarmowe i krzyk:
— Wychódź ! wychodź ! na Kolbuszową!
Szły drogą tysiączne tłumy chłopów z Nienadówki, Trzebosi, Medyni, aż skądś spod Rakszawy, wszyscy uzbrojeni w lagi, a na czele, z torbą dróżnika na plecach — kto? Drapała, żwawy
a chudy jak tyka Waluś Drapała.
Leszek usiadł koło krów i zamyślił się.
Przypomniał sobie, ojciec schronił się na strych, a matka drżała na łóżku niby w febrze, blada jak śmierć. Na szczęście tłum koło szkoły przesunął się spokojnie.
Tak czy owak Drapała wcale nie był to już teraz człowiek, którego należałoby się bać.
Krowy żarły w rowie i aż stękały chłonąc wilgotnymi pyskami gęstą, bujną trawę. Podszedł nieco dalej, gdy krowy przesunęły się o kilka kroków, i znowu siadł.
Utonął w zadumie.
Ta droga, która prowadziła chłopów do miasta powiatowego i jego powinna gdzieś poprowadzić. (..)
(..) Gwałt i krzyk nie utawał. Zamachnął się kosą, wciął w pokrzywy, ale krzyk nie ustał. Nie tylko nie ustał, ale wyraźnie wzmagał się i przybliżał. Z wolna łapał poprzez
wrzask wróbli głosy jakby już nie dwu, trzech ludzi, ale tłumu. To niebywałe. Co to się właściwie dzieje ? Położył kosę na ziemi i dużymi krokami przeszedł przez ogród. Przesunął
się koło ścian domu i stanął w furtce. To, co nagle zobaczył na przedpolu, przerosło najśmielsze oczekiwanie.
Zza pierzei wsi, od zakrętu drogi walił od wschodu w szybkim marszu na szerokość całego pastwiska nie przeliczony ludzki tłum. Pochód parł szybko naprzód i uciekały przed tą masą
ludzką, podobną do ogromnej procesji czy pielgrzymki odpustowej, stadka gęsi i gęganie ich tonęło w okrzykach mężczyzn. Podbiegali naprzód młodzi chłopi i rozpędzali lagami te
gęsi, wpadając równocześnie przez płoty na podwórza i krzycząc: „Wychodź! Wychodź!” Z daleka z tego tłumu, rosnącego wciąż jak czarna burza, zostawiającego za sobą jak
powódź wierzby przydrożne i akacje, odezwała się teraz nagła, alarmująca trąbka. Wzdłuż płotów od strony najbliższych sąsiedzkich zagród pędziło już ku niemu, Walkowi, dwu
młodziaków i w jednym z nich poznał Wojtka Chorzępę bez oka, członka stronnictwa. Wojtek wymachując jakąś pałką wołał już z daleka:
— Prezesie, idą wszystkie wsie, od Rakszawy i Medyni, a Trzeboś przewodzi.
Iść czy nie ?
Wyskoczył przed płot naprzeciw, nie mogąc opanować podniecenia, bo zrozumiał, co się dzieje, i zawołał:
- Iść! Oczywiście iść! Ja to mówię.
Dopadli go już obaj, zdyszani, wołając na wyprzódki:
— Nareszcie się zaczęło!
— Do starosty !
- Zapłacić za niewolę !
Koniec pańskich rządów !
Zadrżały w nim wszystkie ukryte sprężyny i zawołał w podziwie:
— Nie boicie się?
- Jak się świat zerwał, to już nikt się nie cofnie — powiedział teraz ten drugi.
Rzeczywiście, żadna siła tego pochodu nie mogłaby już zatrzymać. Sunął naprzód, coraz bliżej, a końca nie było widać, zza zakrętu spoza drzew i zabudowań gromadzkich wyłaniały się
wciąż nowe szeregi.
Kilku rozwścieczonych parobczaków wychyliło się znów przed nimi jak spod ziemi. Bijąc sztachetami, wyrwanymi pewnie z czyjegoś ogrodzenia, w parkan, doskoczyli do Chorzępy:
— Co tu, psiakrew, za rady! W drogę! Dalej!
Szturknął jeden Chorzępę bez oka w plecy kołkiem i zwrócił się teraz do Walka:
— A ty, cłowieku, jesce stois? Widły albo siekire w garść i do pochodu!
— Bo jak nie, to cie spalimy, jak bedziewa wracać — wrzasnął drugi. — Spalimy ci całą gospodarkę!
Już pędzili galopem dalej, ku zabudowaniom Pikora i Zapory.
— Obcy ludzie, prezesie — roześmiał się Wojtek.
— Przed każdą chałupą tak wrzeszczą. Poznaję nawet jednego. To z Trzebosi.
— Nie szkodzi — roześmiał się i Walek. — Podoba mi się nawet to wszystko. Z ludźmi trza ostro.
— To w drogę!
— Idę, tylko bluzkę wezmę na plecy. A wy przelećcie za kościół i wołajcie, żeby wszyscy szli. Ja prowadzę, pamiętajcie! Nie może brakować ani jednego chłopa!
— wyrzucił to z siebie jednym tchem i pobiegł do domu.
Chwycił z krzesła bluzkę i drżącymi rękami ukroił z bochenka kawał chleba. Z podniecenia i pośpiechu nie mógł trafić ręką do kieszeni. Wreszcie wsadził kromkę, a już Kaśka
przypadła z pola wrzeszcząc jak oparzona:
— Co się to dzieje? Jezus, Maria, koniec świata!
Doskoczył do progu wołając:
— Pilnuj chałupy. Ludzie idą robić porządek.
— Wojna?
— A co ma być? — odwrzasnął i już był na polu.
Wybiegła za nim:
Napiłbyś się choć mleka!
Nie słuchał. Trzasnął drzwiczkami od furtki i zagarnęła go już fala pochodu porywając z sobą jak kawał drzewa.
Miał naokoło siebie zupełnie obcych ludzi, maszerowali przy nim, stare i młode chłopy, niektórzy w butach, inni bez butów, na bosaka, przeważnie z laskami.
Wzmagały się okrzyki i wrzaski. Ktoś z tyłu zawołał:
— Precz z rządem sanacji!
Tłum podjął okrzyk. Rozległ się odzew o sile przeciągłego grzmotu:
— Precz!
— Precz!
— Precz!
Wznosiły się dalsze okrzyki:
— Precz ze starostą! Niech żyje Witos!
Tłum skandował długo:
— Niech żyje! Niech żyje!
Usłyszał w pewnym momencie za swoimi plecami, jak ktoś informował idących: „Prezes z Nienadówki”, usłyszał też nazwisko. Ktoś powiedział wyraźnie: „Drapała”. — Była mowa o nim,
nie mogło być żadnej wątpliwości. Poczuł się pewniej, opanowywało go zadowolenie, że znają go. Miał ochotę odwrócić głowę, spojrzeć po ludziach, ale wstrzymał się, nie wypadało.
Czuł przyjemny ogień na twarzy.
To, co się działo tymczasem na przedpolu, napełniało go rozpierającym uniesieniem. Wszędzie już po domach wrzało i kotłowało się. — Na podwórcu wójtowskim — wołał mu ktoś w ucho —
stary sanacyjny sługus Norak biega w kalesonach po ogrodzie i uganiają za nim wrzeszcząc naganiacze. Co to był za widok! — Roześmiał się. — Pójdzie czy nie pójdzie?
Swoją drogą, lepiej by było sprać draniowi gołą rzyć, żeby sobie popamiętał.
Na obejściu Marszała uganiały się kobiety, biegając jak oszalałe pszczoły przed ulem, ale stary szedł już od drzwi uroczyście, w kapeluszu i, o dziwo, z lagą, a przecież to taki
ludowiec, jak ze psa olejarz. — Nieźle, nieźle. Będą biły sanacyjnych rządców sanacyjne parobki — zawołał Walek na głos, a już zadudniły kroki na moście, czoło pochodu zapuszczało
się w kierunku szkoły i plebanii.
Nie, nie, jednak na tyle mieli ludzie rozsądku i rozwagi, że księżom i nauczycielowi dali spokój. Ktoś włożył laskę tylko w płot plebańskiego ogrodu i rozległ się trzask jak z
cekaemu, i rozśmieszyło to tłum, odezwał się hałaśliwy, potężny śmiech, który przepłynął przez wzburzone fale procesji jak po wodzie zerwana gałązka. Obeszło się bez ekscesów i
awantur, choć kierownikowi Pińczakowi warto było w mordę napluć.
Przed kościołem podnosili wszyscy wysoko nad głową czapki i kapelusze, a potem rozległa się pieśń, która nagle opanowała tysiączne szeregi:
Serdeczna Matko, opiekunko ludzi...
Szli przez Trzebuskę i Turzę, i Pogwizdów... i potop ludzkiego marszu rozszerzał się i wydłużał. Szli szybko i słońce coraz wyżej pędziło w górę i grzało, ale to grzało.
Ach, lasy, ogrody wiejskie z zakwitły mi krzakami bzu u płotów, pola o soczystej zieleni, z ładnymi łanami żyta, upał i wciąż krzyki i śpiewy...
Pamięta, wyciągał już z kieszeni, kto co miał do jedzenia. Zaczynali starsi, ci mniej się krępują, młodsi, zziajani, zabiegani, uganiali się w przechodzac przez wsie przede
wszystkim za wodą. Studnie były oblężoone, wyciągali wodę konwiami i wiadrami i opróżniali cembrowiny do dna.
Naturalnie ci, co się już napili, doczepiali się zaraz koło progów do dziewcząt i młodych kobiet, a za czapki wtykali sobie gałązki bzu.
Do starcia z policją doszło dopiero w Kupnie. Samochody ciężarowe, a było ich — jak się okazało potem — co najmniej pięć, ukryły się za wysokim murem ogrodzenia kościelnego.
Owszem, przechodzili koło kościoła absolutnie nie spodziewając się niczego złego. Kiedy dopiero pierwsza fala pielgrzymki dotarła do drewnianego budynku z otwartymi szeroko
dźwierzami, zza których zauważyć można było sikawkę strażacką, wymalowaną elegancko na kolor krwi, rozległy się gwizdki i koło kościelnego ogrodzenia wypadły ku drodze granatowe
plutony policji, uzbrojone po zęby w karabiny i granaty. Na głowach zbirów błyskały czarne żelazne hełmy.
Zakotłowało się w szeregach manifestantów i od tyłu zaczęło się coś dziać. Odwrócił głowę i w tej chwili zobaczył granatowych okładających tłum białymi pałkami. Równocześnie
rozległy się salwy karabinowe.
No, oczywiście, wynik był do przewidzenia. Zawsze wygrywa silniejszy. Starcie nie trwało długo. Szły w ruch pały, lagi, noże, ale czy kiedykolwiek wygrał kto pojedynek z
przeciwnikiem uzbrojonym w karabin mając do dyspozycji tylko kołek czy gwóźdź?
Do Kolbuszowej nie doszli, ale co się starosta ze swoimi sługusami strachu najadł, to się najadł. Za wszystkie czasy! Podobno uciekł z miasta i nie było go przez cały
tydzień. (..)
(..) Tak rozmyślając, wszedł Malec na łąkę, karabin trzymając przed sobą w pogotowiu.
Po jaką cholerę w łapy mu lazł ? Nie mógł, łobuz, siedzieć spokojnie? Pensję brał, jeszcze źle mu było ?
Tak, dróżnik był ludowcem, zaciekłym ludowcem. Wiedziano na posterunku dokładnie, co Drapała nawyrabiał w ostatnim roku. Bo mało, że zaczął sobie pocztą sprowadzać gazety i dawał
to do czytania chłopom, jeszcze na domiar złego „Wici” we wsi zorganizować próbował. „Wici”, lewicową organizację, słyszane rzeczy ! No, nie dziwota, że biedy w maju
rozruchy chłopskie się zaczęły, właśnie z Nienadówki chłopi najpierw głowę podnieśli.
Doniósł wójt: tak i tak, u Drapały po nocach stale narady i krzyki: „Precz z rządem! Precz z sanacją!” czy coś takiego. Niby, że Witos lepszy, widzicie ? Dziwić się, że cała wieś
poszła potem na Kolbuszową do pana starosty z lagami i widłami ?
Kto prowadził ? Drapała prowadził. Szedł w pierwszym szeregu, o hańbo, dróżnik rządowy ! Tak, byli tacy, co to widzieli,. Kto wie, jakby się skończyło, gdyby nie posiłki policji z
Rzeszowa. Zatrzymało się pałkami zbuntowany motłoch, zatrzymało się prowodyra i prowodyra za kołnierz — do ciupy. Niech posiedzi.
(..)
Jan Bolesław Ożóg "Kula"
|
Tatara André (atatara@wanadoo.fr) (Thursday, 30 March 2023 16:26)
Bonjour,je recherche mes cousins Edward et Tadeusz Drapala et leurs descendants, je suis le neveu de Jan Drapala et Stefania .Mon pere à émigré en France où je vis , Je les ai rencontrés,plusieurs fois dans les années 1970 à
1976 et depuis le départ de mon père n'ai plus de nouvelles ne parlant pas le polonais ,mais les nouvelles technologies aident maintenant.
Merci pour votre aide .
Cordialement
André
Małogorzata (Sunday, 18 January 2015 17:56)
Bardzo ciekawy materiał,mogłam się wiele dowiedzieć o moim dziadku.
Dziękuje.