We wsi pojawiła się bowiem grupa radzieckich lustratorów i na dłużej zatrzymała się przy położonym poniżej zabudowań jego rodziny Domu Spółdzielczym, zwanym potocznie "pustakami"
’ (spółdzielcy wznieśli go za Niemców z takiego właśnie budulca). Rosjanie we wsi nie byli czymś nadzwyczajnym, gdyż ledwo co przetoczył się przez nią front. Wszyscy wiedzieli, że
stanął on na Wisłoce i Wiśle, co stale przypominały głuche odgłosy kanonady, a także to, że kilka kilometrów dalej, w Mazurach, zainstalował się marszałek Iwan Koniew z całym
sztabem I Frontu Ukraińskiego. Ale ci lustratorzy przynieśli do Trzebuski - co ludzie zrozumieli dopiero później - ponurą sławę i zbrodnię...
Kilka dni temu stanęliśmy w obejściu Chorzępów w Trzebusce, by przyjrzeć się temu miejscu, w którym już niewiele przypomina tamte dni. Nie ma już budynków, które miały istotne
znaczenie we wspomnieniach J. Chorzępy, tj. domu mieszkalnego Stefanii Chorzępy, ani też domu, z którego strychu jedyny naoczny świadek tamtych wydarzeń mógł obserwować nocne
wywózki więźniów, nie ma w końcu budynku samego Domu Spółdzielczego, który został w latach sześćdziesiątych sprzedany przez spółdzielców, a następnie rozebrany.
Jest natomiast to samo pastwisko gromadzkie, na terenie którego powstał obóz (łagier) i niezmiennie płynie przy jego południowej granicy rzeczka. Teren jest tu pofałdowany, co
niektórzy tłumaczą pozostałościami po obozie (ziemiankach), ale mimo to młodzież wstawiła w dwóch jego przeciwstawnych końcach (na linii N-S) bramki do gry w piłkę nożną.
Z północnej strony odgradza ten teren od działek gospodarskich rząd - smukłych topoli, których 45 lat temu też nie było, a wyżej wznoszą się nowe zabudowania gospodarskie
Chorzępów syna Jana - Kazimierza i jego żony - Danuty), które częściowo postawiono na miejscu tamtych, żywo w pamięci związanych jeszcze z obozem. Nic tu już go nie przypomina,
choć niemal każdy we wsi potrafi doń wskazać drogę. Wróćmy się więc w czasie do sierpniowych już dni 1944 r„ kiedy to po wizycie radzieckich lustratorów i wysiedleniu całego
budynku spółdzielczego, na gromadzkim pastwisku pojawiły się nagle ekipy sowieckich żołnierzy.
Jeszcze wtedy nikt nie podejrzewał celu, w jakim zwieźli tu spore ilości desek i okrąglaków, drutu kolczastego i narzędzi. Deskami zabili zaraz wszystkie okna Domu Spółdzielczego,
z którego uprzednio wyniesiono wszystkie meble i sprzęt. Na pastwisku wykopali pięć sporych ziemianek (6 m X 4 m), których ściany boczne wyłożyli drewnianymi okrąglakami, a stropy
- lekko wystające nad ziemię - nakryli dachem z desek przysypanym warstwą ziemi. Wejścia do nich prowadziły przez założone w dachach klapy - włazy, uchylane do góry. Całość
pastwiska, od brzegu okalającej go rzeczki, poprzez podwórze zabudowań Bąków (stajnia i stodoła), południową granicę posesji Chorzępów i skosem (wzdłuż dzisiejszego rowu
melioracyjnego) znów ku rzeczce - opasano wysokim ogrodzeniem z gęsto upstrzonego kolcami drutu, wysokiego na 2 metry. Całość terenu zamkniętego za tą zaporą zajmowała ok. 50
arów, a więc rzucane mimochodem wyjaśnienia radzieckich budowniczych, iż zostaną tu zlokalizowane wojskowe magazyny, przyjmowane były za wiarygodne. Z budową i adaptacją
znajdujących się tu obiektów uporali się oni zresztą bardzo szybko, we frontowym - można rzec - tempie. W ciągu tygodnia wszystko było gotowe, ale w tzw. międzyczasie nastąpiły
wysiedlenia mieszkańców najbliżej położonych od ogrodzenia budynków i to ludzi trochę zdziwiło. Do wsi wynieść się musieli m.im. Bąkowie, Rumakowie i inni, tylko dla Chorzępów los
okazał się łaskawy, gdyż z dwóch budynków nie musieli przenosić się do sąsiadów, a pozwolono im zamieszkać we własnej stodole.
Jeden z tych domów zajął wkrótce wysoki oficer NKWD, którego tytułowano "pułkownikiem kompanijnym" i jego adiutant, zaś drugi - z dużą salą - miał być przeznaczony dla 50-osobowej
grupy strażników "magazynów". Aliści już po 2 lub 3 dniach okazało się, że pilnować oni będą nie towarów, a ludzi, których pierwszą partię zwieziono tu pod osłoną nocy i
zakwaterowano w Domu Spółdzielczym i ziemiankach. Wraz z ich przyjazdem teren obstawiono uzbrojonymi w broń automatyczną wartami, których czujność wspomagały 4 rosłe wilczury,
ujadające niemożliwie przy każdej próbie zbliżenia się kogokolwiek do linii wysokich zasieków. Było to ok. 15 sierpnia 1944 r., albo nieco wcześniej. Tak zaczął w Trzebusce
działać obóz karny, na temat którego ludzie zaczęli mówić tylko ściszonym głosem, albo - co wkrótce uznali za najstosowniejsze - nie mówili o nim wcale.
|