Jan młócił zboże po gospodarzach. W tym dniu nastawały jakieś niepokojące we wsi objawy, najechało dużo ruskiego wojska. Gdy Jan wrócił od młocki do domu, żona mówiła żeby pójść
nocować do jej rodziców, niedaleko mieszkających we wsi. Ale on nie chciał pójść. Żona z dzieckiem poszła, on został sam. Około godziny 20-21, tak wspominała jeszcze żyjąc mamusia
nasza (zmarła w 1969 r.), wszyscy już spaliśmy. Obudził ją straszny huk, krzyk, dobijanie się do drzwi domu. Mama mówiła, że słyszała też strzały, wtedy być może wymierzone w
brata Jana, który próbował zbiec przez okno do sąsiada. Drzwi wyważyli, wpadli do środka, to już wtedy wszyscy żeśmy się wybudzili. Pamiętam, jak zobaczyłam pełno w mieszkaniu
wojska z karabinami w ręku. Zaczęłam krzyczeć ze strachu, a wraz ze mną młodszych dwóch braci, z którymi spałam (ja wtedy miałam 14 lat, Władek 9, Michał 5 lat). Przypadła wtedy
do nas do łóżka banda z bronią tych z NKWD i pamiętam słowa "cichąj ty bo cię zastrelim" Wtedy z rodzeństwa spało nas w domu 5 osób: nas troje dzieci, siostra Zofia (miała
wówczas 23 lata) i brat Józef. Brat siedział skuty na kanapie, co chwilę dopadali do niego, poniewierali i słychać było słowa "kuda jest broń i Brat Antoni". Mieli podane
(oczywiście przez naszych ludzi), że tu jest magazyn broni i zaczęła się w ten czas straszliwa rewizja w domu. Był niesamowity trzaskot, wyrywali deski z podłóg, z każdej szafy
czy szuflady wszystko było wywalone. Przyszli i do nas do łóżka. Mamę i Zofię odepchnęli, bo nas tuliły, bośmy się trzęsły ze strachu. Mama później mówiła, że myślała że już będą
nas zabierać i wywozić na Sybir, bo o tym powtarzali. Nie chciała ich dopuścić do nas. Przystawił karabin do Mamy, my narobiły krzyku. Drugi przyszedł, zrzucił nas na podłogę,
siostrę odepchnął i szukał w łóżku broni. Były to łóżka roboty Taty, wysuwane, szerokie, na nich sienniki wypychane słomą. Nie mógł się dostać do środka, przerżnął nożem i
wydzierał tę słomę. Potem w następnym łóżku, poduszki i pierzyny też były podziurawione. Mama chowała gęsi, to pierzyn i poduszek nie brakowało. Obok było takie duże pomieszczenie
ze zbożem, nazywały my to komora. Nie tylko żyto, pszenica, owies, jęczmień, ale było jeszcze proso, siemię lniane, kukurydza, gryka. Z prosa i gryki robiło się kaszę. U nas był
młynek do obróbki kaszy. Z okolic ludzie przyjeżdżali obrabiać. Było też nasienie konopi, z nich były silne powrozy, zwłaszcza do pociągu dla koni tzw. postronki. Wszystkie te
ziarna wysypane były na jedną kopę, na podłogę. Niedużo w pakach czy beczułkach zostało, tak że nie nadawało się to zboże na chleb, ani na siew, ale ludzie nam wymienili. Trochę
też ziarna poszło pod podłogę, bo deski były powyrywane. Obrazy ze ścian pozdzierali, niektóre szkła zbiły się, bo rzucali wszystko na podłogę.
Pamiętam taki szczegół, jak jeden bandzior znalazł różaniec. Wziął go do ręki, przyglądnął mu się przez chwilę, porwał go w kawałki i rzucił nim na podłogę. Zofia ukradkiem
pozbierała, bo tak deptali po tym wszystkim. A tych oprawców było mnóstwo, to dali radę wszystko zrobić. Mama przychodziła do nas i mówiła: "dzieci mówcie pacierz żeby nas Pan
Bóg ratował". Ale broda się trzęsła ze strachu, trudno było się modlić.
|
Write a comment