Gdy plakaty oznajmiły, że Polska nie odda ani guzika od płaszcza, wiedzieliśmy, że wojna jest bliska. Pocieszaliśmy się tym, że Polska jest silna, mocarstwowa, więc poradzi sobie
a w dodatku mamy przyjaciół: Francję i Anglię. Krążyły także takie nowinki, że Polska posiada dziesięć tysięcy samolotów, że posiada takie pociski, które trafiają w każdy samolot
nieprzyjacielski i że go od razu w powietrzu spalą. Nabraliśmy wtenczas przekonania, że niech tylko ktoś z Polską zacznie to się przekona co Polska znaczy. Niedługo jednak
czekaliśmy na to aby się przekonać, że wszystko to było złudzeniem. Ta Nasza pewność siebie niedługo trwała. Zaczęły przelatywać samoloty z czarnym krzyżem i niestety nikt ich nie
spalał, natomiast one zrzucały bomby i spalały wsie i miasta.
Na drugi dzień wybrałem się do moich teściów do wsi Jasionka, odległej o dziesięć km., od mojej wsi. Poszedłem oczywiście piechotą, bo konia nie posiadałem, ani nawet roweru, bo
takie były czasy przed wojną, że nawet na rower nie było człowieka stać. Szedłem główną drogą. Po drodze spotykałem grupy wędrowników z plecakami i tobołkami. Ludzie Ci nie
zdradzali żadnego zainteresowania otoczeniem, okolicą lecz szli smutni, zrezygnowani, zapatrzeni w dal. Nie miałem śmiałości pytać ich, lecz z urywków rozmów wywnioskowałem, że
uciekają od frontu, gdyż było wezwanie aby mężczyźni uchodzili i gromadzili się nad Sanem a tam dopiero będzie zorganizowane odparcie i odrzucenie Niemców na zachód.
W Jasionce w Domu Ludowym był odbiornik radiowy wystawiony na oknie do publicznego słuchania. Zebrało się tam dużo ludzi żądnych nowin wojennych, komentowano różnie zasłyszane
wiadomości. Niektórzy dowodzili, że Niemcy najdalej dojdą do Sanu, a od Sanu to nie tylko wrócą ale będą uciekać. Byli jednak i ostrożniejsi w ocenie sytuacji i dowodzili, że nie
tak prędko Niemcy pójdą z powrotem. Byli i tacy, którzy po cichu wprawdzie, ale wyrażali zadowolenie z wybuchu wojny. Że było ogólne niezadowolenie z rządów sanacji, to było
faktem ogólnie znanym, więc niektórzy głośno wyrażali swe zadowolenie, że nareszcie sanację szlag trafi.
A głośnik zawiadamiał: ”Uwaga, uwaga nadchodzi ! Uwaga uwaga przeszedł, uwaga, uwaga ojciec Feliks prosi Wacława i Szarego z rodziną o powrót do domu”. Wiedzieliśmy, że to
jest szyfr dowództwa polskiego do podległych jednostek wojskowych. Nie wiedzieliśmy jakich, ale był między Nami Żyd, który twierdził, że to są wezwania do samolotów, względnie do
okrętów. Później przemówił pułkownik Roman Umiastowski. Pan ten mówił: ”zostaliśmy napadnięci więc się bronimy, ale najważniejsza dla Nas jest ziemia i ludzie, a resztę
wszystko odbudujemy”. W dalszym ciągu zapewniał, jak to nad granicą ludzie są spokojni, uprawiają pola, meliorują łąki, no i niedługo Niemców wypędzimy.
Gdy szedłem z powrotem od teściów wieczorem, nadal szły grupy uciekinierów. Ogarnęło mnie takie zwątpienie i groza, jak jeszcze nigdy w życiu. Nie żałowałem sanacji, lecz
żałowałem Polski, żałowałem Ojczyzny, bo wiedziałem przecież z historii, jak Niemcy potrafią gnębić Polaków. Nikt się Nas jednak nie pytał o zdanie.
Uszedłem z połowę drogi, gdy zobaczyłem samochód towarowy, który jechał od Rzeszowa. Pomyślałem więc, że może by się dało trochę podjechać i podniosłem rękę. Samochód się
zatrzymał i ja wsiadłem. Jechało tam właśnie kilku mężczyzn, moich znajomych i rówieśników z mojej wsi. Zdziwiłem się, skąd oni jadą w taki czas, a oni się uśmiechali i mówili ,
że zabili Hitlera i jadą do domu ! Później powiedzieli poważnie, że zostali częściowo zmobilizowani, ale ponieważ w Rzeszowie nie miał ich kto przyjąć, bo wszystko tam w rozsypce
i władzy prawie już nie ma, więc byli zmuszeni wrócić do domu. Ja nie otrzymałem karty powołania, ale gdy na drugi dzień wyszedłem w pole, usłyszałem jak niektórzy pracujący w
polu nawoływali się i dzielili wiadomością, że już jest mobilizacja ogólna. Była to wiadomość rozpraszająca wszelkie wątpliwości a potwierdzająca wszystkie domysły, że jest
wojna.
Gdy za parę dni poszedłem do Sokołowa, spotkałem tam masę wojska niemieckiego. Dużo było ich w spoczynku, więc łazili po wszystkich kątach, wszystkiemu się przyglądali z
ciekawością. Niektórzy nawiązywali rozmowę z ludźmi, mówili po polsku i szukali gdzieś kupić jaj, masła, no i chleba. Kilka kobiet miało właśnie poszukiwany przez nich towar, był
to dzień targowy, więc Niemcy kupowali i coś tam płacili. Na placyku koło poczty, utworzyli jakby bazę samochodową. Tam napełniali zbiorniki benzyną - gdyśmy tam poszli z
ciekawości przypatrzeć się, jeden szwab wypędził Nas. Na placu targowym, gdzie stały szeregiem stragany z wędliną, warzywami i innymi towarami, też się Niemcy kręcili. Jakieś
małżeństwo sprzedawało wędliny, a kobieta zaczęła utyskiwać do męża i częściowo do klientów, że co my teraz poczniemy, tyle się tych Niemców nawaliło do Nas, że Nas zjedzą. Jeden
Niemiec stał w pobliżu i słuchał. Kobiecina nie spodziewała się, że On rozumie. A ten podskoczył ze złością i mówi: Niech pani nie pyskuje, bo ja rozumiem po polsku, my Was
nauczymy rozumu. Kobiecina się przestraszyła aż zbladła i jej mąż też.
Mnie też to zdenerwowało, bo szwab pokazał pazury. Przestraszyło mnie to również, że trudna sprawa będzie z Niemcami. Następnie zaczęli przeciągać polscy żołnierze, małymi
grupkami i pojedynczo, bez broni, tylko jeszcze w mundurach, ale starali się wymieniać te mundury na jakieś cywilne ubrania, bo Tych w mundurach Niemcy zaczęli wyłapywać do
obozów. Więc już nie szli drogami, tylko bezdrożami i przebierali się.
Gdy z początku uchodźcy zaczęli przechodzić różnymi ścieżkami przez moją wieś, poszliśmy jednego wieczoru z żoną w pole, sto metrów od domu, gdzie była górka i piasek, aby sobie
wykopać schron, gdy przyjdzie front. Wykopaliśmy doły, nakryliśmy belkami i deskami a na wierzch ziemią. Przenieśliśmy tam trochę żywności i odzież i zdawało się Nnam, że tam już
będzie bezpiecznie. Lecz schron taki zabezpieczał jedynie częściowo przed ogniem karabinowym i pożarem, nie zabezpieczał jednak przed pociskami większego kalibru, a już bardzo
mało przed bombami. W czasie Naszej pracy uchodźcy przechodzili koło Nas i mówili: nie kopcie tego, bo Wam to nie będzie potrzebne.
Z mojej wsi też wybrało się kilkunastu mężczyzn i odeszli na wschód aż do Lwowa. Jak mi później opowiadał kolega Michał, szli tylko nocami i lasami, bo na drogę nie można
było wyjść, bo samoloty hitlerowskie patrolowały drogi i kogo tylko spotkały na drodze, rozsiekały na strzępy. Opowiadał też, że gdy przechodzili, to w różnych zagajnikach
przydrożnych a czasem na otwartej drodze były całe cmentarze. Ludzie i konie leżały razem, porozrywane, że tylko mięso było widać. W jednym miejscu na takim cmentarzysku spotkali
dziecko. Matkę rozerwał granat a dziecko ocalało, więc łaziło po trupie matki i płakało. Nie mogli mu nic pomóc bo samoloty patrolowały okolicę tak, że Oni sami z trudem się
uratowali. Był to obraz przejmujący grozą.
Wezwanie do ucieczki ludności cywilnej było barbarzyństwem, było wrogie dla Polaków, wyginęła masa ludzi. Przecież żadne zapowiadane odparcie nie nastąpiło. Ludzie doszli do Sanu
i za San, a tam już Niemcy byli. Na domiar złego jeszcze jakieś bandy napadały na tych rozproszonych Polaków i mordowały. Szły jeszcze grupki żołnierzy polskich z bronią, Tych
bandy nie zaczepiały. Ci którzy w obawie przed Niemcami rzucili broń, zwykle wyginęli, bo bandy aktywniej napadały na żołnierzy niż na cywilów.
Z mojej wsi poszło między innymi dwóch młodych: Gielarowski i Pikor. Doszli w okolice Jaworowa za Przemyślem, tam w jednej gajówce znaleziono ich w studni wraz z siedmioma
innymi. Razem dziewięciu ludzi było tam zamordowanych. Nie wiadomo było czy banda wymordowała i wrzuciła do studni, czy też Oni się schronili do studni a tam ich śmierć spotkała.
Był tam wrzucony też drąg, co by świadczyło, że oni po tym drągu weszli do studni, szukając schronienia. Tam ich banda zauważyła i wymordowała. Nikt by się może o tym nie
dowiedział, ale gajowy gdy powrócił z ucieczki, zauważył w studni trupy, gdyż wody tam nie było. Ta pamiętna jesień była wyjątkowo sucha. On ich stamtąd wyciągnął i pochował, a że
Ci dwaj mieli dokumenty więc później zawiadomił ich rodziny. Jeden był kawalerem a drugi pozostawił żonę i dziecko. Jeszcze jeden z mojej wsi, Ożóg jak poszedł na wschód
tak już nie wrócił i ślad po nim zaginął.
Wieczorami schodziliśmy się pod sklep na pastwisku. Tam siadaliśmy na murawie, bo wieczory były ciepłe. Każdy był ciekawy wiadomości co tam w świecie i na froncie. Słyszeliśmy
warkot samolotów i dalekie strzały armatnie. Niektórzy pocieszali Nas, że wojna nie potrwa długo bo zaraz do wojny przystąpi Francja i Anglia. Państwa te gwarantowały
Polsce granice, więc zaraz wystąpią w obronie Polski i Niemca rozbiją. Nie znając sytuacji międzynarodowej wierzyliśmy w te bzdury. Jednak z każdym dniem zaczęliśmy tracić
nadzieję i wiarę w tą osławioną francusko-angielską interwencję.
Niemcy teraz ruszyli jak szarańcza, z początku jechali tylko motocykliści i samochody i tylko dobrymi drogami. Teraz już maszerowały kolumny piechoty i bocznymi drogami. Było ich
wszędzie pełno. Jednego razu rozłożyli się u nas w Nienadówce na noc. Dwóch Niemców przyszło do mnie wieczorem abym sobie kupił od nich koszulę. Ja jednak nie rozumiałem co Oni
chcą i nie chciałem mieć z Nimi do czynienia. Więc poszli dalej, na pastwisku spotkali żyda Herszka i znów chcieli mu sprzedać tę koszulę. On ich częściowo rozumiał, ale
też nie kupił, bo się ich obawiał.
Nocowali we wsi, była piechota i tabory. My, chociaż ze strachem ale poruszaliśmy się między Nimi. Oni przychodzili do sklepu, żądając piwa, cukierków, słoniny. Piwa nie było ,
słoniny też, kupowali tylko cukierki. Niektórzy chłopi rozmawiali z Nimi znając ten język z czasów austriackich. Na drugi dzień przyszedł do mnie żołnierz po wodę. Odezwał się do
mnie po polsku: czy mam wiadro. Nie mówił dobrze po polsku ale można go było zrozumieć. Później przyszedł drugi raz bo zauważył u mnie w szopie siano. Wziął tego siana
kłębek, tak naraz dla konia. Ja zauważyłem to i podszedłem do Niego. Mówię żeby nie brał mi siana, bo ja mam mało a potrzebuję dla krowy. Więc on jednak rzucił to siano. Żona to
widziała i mówi do mnie: co ty robisz, przecież On by Cię mógł zabić. Mnie dopiero wtenczas strach obleciał, bo rzeczywiście mógł to zrobić. To był widocznie Polak, więc odszedł
spokojnie.
Gdy Niemcy odjechali zaczęliśmy się znów schodzić pod sklep i omawiać zaistniałą sytuację. Każdy dowodził po swojemu, że Niemcy zawojują Europę. Żyd Kraut mówił, że Oni
jeszcze uderzą na Rosję. Pietryga zaś udowadniał, że świat nie pozwoli Niemcom wygrać wojny.
Innym razem, któryś przyniósł przepowiednię, która odsłaniała tajemnicę przyszłości świata. Przepowiednia napisana wierszem dawała dużo nadziei, gdyż opisywała wyprawę Niemców na
wschód; czyli na Związek Radziecki. Zapamiętałem jedynie taki zwrot: czarny orzeł powróci ze złamanym skrzydłem. Było to dla Nas wielką pociechą, że jednak Niemcy nie
wygrają wojny. Chociaż przepowiednia nie dawała gwarancji, że tak właśnie się stanie, ludzie uczepili się tego jak deski ratunku i mieli cichą nadzieję, że przepowiednia się
sprawdzi. Później przekonaliśmy się, że jednak przepowiednia była aktualna.
Niedługo po opanowaniu Polski, Niemcy zażądali od Polaków żywności i nałożyli tak zwane kontyngenty. Trzeba było oddawać siano, zboże, mięso, mleko. Do mleka ustanowili po wsiach
kontrolerów mleczarskich. Byli to Polacy, miejscowi, ale byli to ludzie zwykle popierający Niemców, łapownicy. Kontroler taki był we wsi wielką władzą. Miał prawo chodzić
po oborach i kontrolować czy krowy czyste, czy krowy cielne, czy dojne i wyznaczał ile dany rolnik ma oddawać mleka. Łatwo się domyśleć, że kto był jego kumotrem ten nie musiał
oddawać mleka, względnie oddawać go bardzo mało. Ludzie, a szczególnie bogaci, na wyścigi zawierali z Nim znajomość i mimo że za Niemców była bieda, u Niego zawsze była wędlina,
mięso, wódka, no i pieniądze.
Ale mleko ktoś musiał oddać, więc musieli go dostarczać biedniejsi, tacy których nie stać było na łapówkę dla kontrolera. Ci biedniejsi musieli też oddawać krowy, bo szwaby
potrzebowali mięsa i były wypadki, że kto miał jedną krowę musiał ją oddać. Ja też miałem wyznaczony kontyngent mleka, ale nie oddawałem bo miałem jedną krowę a mieliśmy małe
dziecko, więc sądziliśmy, że przecież Nas nie ukarzą. Ale pomyliliśmy się, bo ukarano mnie dziesięcio dniowym aresztem.
Ja myślałem, że to jest tylko taki postrach, ale to była prawda. Przyszedł po mnie policjant i zabrał mnie do Sokołowa do więzienia. Zaprowadził mnie do Miejskiej Rady. Tam była
taka pusta sala i tam mnie zamknął. W sali tej uderzył mnie przede wszystkim odór stęchlizny. Na podłodze była rozciągnięta słoma, już zbutwiała, sprzętów nie było tam żadnych
tylko krótka ławka, że można było usiąść, bo do leżenia była za krótka. Więc usiadłem i pogrążyłem się w jak najgorszych myślach: Czy też nie wywiozą mnie do obozu. Później z tego
zmartwienia ułożyłem się na tej zgniłej słomie i zasnąłem. Nie było tam nikogo więcej, ja siedziałem samotnie, jeść też nikt nie dawał. Na drugi dzień, żona jakby wiedziała i
przyniosła mi coś do jedzenia. Woźny magistracki odemknął (był to Polak) i to jedzenie pozwolił mi zabrać. Za kilka dni znów żona przyniosła mi żywność i tak
przemęczyłem tam dziesięć dni. Nie obwiniam za to Niemców, chociaż Oni byli barbarzyńcami, bo Niemcy nie przyszli do mnie, do stajni, lecz obwiniam tego właśnie kontrolera. On
mnie znał i wiedział, że mam jedną krowę i że mam dziecko. Nie dałem mu łapówki bo mnie nie było stać. Nie podaję nazwiska tego człowieka, gdyż już nie żyje.
Mało tego, później, gdy mnie już nie było w domu, bo Niemcy wywieźli mnie na roboty, człowiek ten wyznaczył Nam właśnie tę jedną krowę na rzeź. Żona jednak odważyła się i nie
odprowadziła jej na spęd do Sokołowa. Ludzie ją straszyli, że Niemcy ją zabiorą, ale jakoś to przeszło. Było wtedy wyznaczone kilka takich ostatnich krów i kto odprowadził to mu
zabrali i został bez krowy. A bogatsi tylko się uśmiechali: Na co dziadowi krowy, niech jedzie do Niemiec. Podobnie było ze zbożem i z mięsem, że biedniejsi musieli oddawać
a bogatsi nie.
|
Write a comment
Maryla (Friday, 08 August 2014 19:28)
Bardzo ciekawe, czyta się świetnie.
Łukasz (Tuesday, 27 October 2015 19:08)
Wciągająca historia, tym bardziej interesująca że to moje okolice.
Andrze (Thursday, 21 November 2019 13:31)
Bardzo ciekawe. Moi pradziadkowie Pikor pochodzili z Nienadówki i stamtąd na początku XX wieku wyprowadzili się do Kuttenbergu (Zbadyń) pod Gródkiem Jagiellońskim.
Magdalena Kałwak (Pikor) (Monday, 06 September 2021 14:16)
Dla mnie osobiście to fantastyczna podróż w przeszłość i możliwość bliższego poznania mojego śp. Dziadka - Walentego Pikor.
W Norwegii (w której obecnie mieszkam) niejednokrotnie czytaliśmy z mężem te niezwykłe wspomnienia.