Pacyfikacja hitlerowska w Nienadówce.
Dzień 21 czerwca 1943 roku zapisał się krwawą kartą w historii mojej rodzinnej wsi Nienadówki. Tego dnia wstałem o brzasku, ażeby wykonać jakąś pilną pracę. Ubrawszy się,
wyszedłem do stodoły zarzucić koniowi siana. W międzyczasie rozglądałem się po otaczającym mnie świecie. Cisza jak na stepie, tylko gdzieś daleko nad polami słychać krótkie
świergoty budzących się z nocy skowronków. Dzień zapowiadał się ciepły, słoneczny. Na ciemnym o tej porze tle nieba ani jednej chmurki. Wieś śpi jeszcze spokojnym i twardym snem,
nie przeczuwając nic złego. Tę błogą, nie zamąconą gwarem przyrody ciszę przerwał nagle warkot zapuszczanych silników, przeradzając się stopniowo w jednostajny, narastający do
potęgi szum. To chyba samoloty w Jasionce startują do swoich bojowych zadań - przeleciało mi przez myśl.
Po chwili orientuję się, że szum dolatuje z kierunku Sokołowa i nie bez obawy stwierdzam, że to kolumna niemieckich samochodów zbliża się ku mojej wsi. Droga na tej trasie
przecina moje pole na wysokości 200 metrów od zabudowań gospodarskich. Stoję zatem i czekam, aż sytuacja się wyjaśni. Już po kilku minutach widzę jak na dłoni kolumnę niemieckich
ciężarówek, wypełnioną po brzegi uzbrojonym i zakutym w hełmy wojskiem. Kolumnę zamykało kilkanaście motocykli. Pragnąłem w tej chwili, żeby jak najprędzej minęli moją wieś.
Niestety, część z nich zatrzymuje się na przeciwległej stronie wsi, tuż poza kościołem, a reszta wali w moim kierunku na pełnym gazie. Widząc to, cofam się za parkan płotu i
czekam w pełnym napięciu nerwów, co będzie dalej.
Auta zatrzymują się opodal i pada rozkaz wysiadać. Wysiadają z nich esesmani, zdejmują ciężką broń maszynową i maszerują gęsiego przez dojrzewające żyta w dwu przeciwnych
kierunkach, ryglując i obstawiając gniazdami karabinów maszynowych wieś. Mniejsze pododdziały obsadziły równocześnie rozległe na przestrzeni ośmiu kilometrów skrzydła wsi. Teraz
już nie mam wątpliwości, że rozpoczyna się najgorsza ze wszystkiego złego rzecz, tj. pacyfikacja. Stwierdziwszy ten fakt, wracam do domu, budzę ze snu żonę i w sposób jak
najbardziej delikatny komunikuję jej tę straszną wiadomość. Usłyszawszy to, żona wpada od razu w jakiś paniczny nastrój, łamie ręce i mówi pełnym rozpaczy głosem: „jesteś w
organizacji, ktoś zdradził, już niedługo koniec naszego życia. Klęknij - zachęca - pomódlmy się jeszcze przed śmiercią”.
Nie słucham słów żony i nie klękam. Ja w takim dramatycznym dla mnie momencie nie mogę i nie potrafię się modlić. Stoję więc jak słup elektryczny, a promieniująca z jej rozpaczy
siła, paraliżuje moją świadomość i wyklucza jakieś sensowne i logiczne rozumowanie. Raz kozie śmierć - mówię zrezygnowany do żony. Byłem, prawdę mówiąc, zdecydowany na najgorsze.
A jednak zawahałem się, obleciał mnie zimny, lodowaty jak śmierć strach. Dlaczego nie uciekłem, przecież nie zostałem tym faktem zaskoczony. Miałem dość na to czasu i mogłem uciec
w pola, w las, czy nawet na obcą wieś. A jednak zostałem i teraz muszę ponosić konsekwencje tego kroku. W tym beznadziejnym nastroju nasuwa się nieodparta refleksja: czy miałem
moralne prawo tak postąpić i jak tchórz ratować swoją skórę ucieczką ? Przecież nie jestem sam, mam żonę, mam dwoje dzieci. Wiadomo - Niemcy w takich przypadkach stosują solidarną
czy zbiorową odpowiedzialność. A gdyby się to stało, czy potrafiłbym taką katastrofę przeżyć, przecież to zbrodnia wobec własnej rodziny i hańba wobec całej wsi. Sumienie i serce
dyktuje takie rozwiązanie, więc nie wolno mu się przeciwstawiać. Czuję się takim postępowaniem nieco uspokojony.
Trawiony tą burzliwą rozterką patrzę przez okno na widoczny skrawek otwartej przestrzeni, między jednym a drugim sąsiadem i nie znajduję innego wyjścia, czekam na swój los, a
sekundy wloką się jak nadepnięty robak. Mój czarny pesymizm przerwał gwizdek jakiegoś dowódcy i zaraz potem odezwały się wrzaski, nawoływania przeplatane krótkimi i długimi
seriami z automatów. Strzały wstrząsnęły mną na nowo. Żona miała na pewno racię - pomyślałem. Mordują widocznie całe rodziny podejrzanych na miejscu, a potwierdzeniem tego są
właśnie coraz gęściejsze serie z automatów. Chaos tych sprzecznych i grubo spóźnionych refleksji przerywa pojawienie się przed oknem dwóch wysokich zbirów, którzy w pośpiechu biją
kolbami w płot i przez wybity otwór wpadają na podwórze. Na pierwszy ogień idzie stajnia. Otwierają drzwi i szukają „polskich bandytów” Następnie wchodzą po drabinie na strych, na
strychu jeszcze ciemno, więc boją się leźć dalej, tylko walą z k.b. w tę ciemną czeluść pragnąc nastraszyć urojonych „bandytów”. Teraz kolej na dom. Idą, stanęli w otwartych
drzwiach sieni z gotowymi do strzału karabinami. Jeden z nich zauważył śpiącą na łóżku moją córkę, więc woła po polsku: „matka ! matka !”. Wychodzę zdenerwowany i ostro pytam:
„czego żądacie ?”. W odpowiedzi na to krzyczą: „raus, raus”.
Nie znam niemieckiego, ale domyślam się, że każą mi wychodzić. Idę więc na nastawione ku mnie bagnety, ale esesmani nie mają zamiaru zrobić mi we drzwiach przejścia. Stanąłem o
kilka centymetrów przed nimi i myślę - pchnie mnie bagnetem, czy się cofnie. Jeden z nich cofa się o krok do tyłu, wychodzę. Teraz obaj równocześnie wrzeszczą z całych sił „raus,
sznel, strasse”. Idę, prowadzą, czuję dotyk ostrza bagnetów na udach nóg i w takiej asyście wychodzę za bramę do publicznej drogi. Tu stoi inny esesman i około 9-ciu moich
sąsiadów. Jest mi trochę raźniej, że widzę ich żywych. Ci zaś dwaj esesmani - jak się później okazało, najgorsi z całej grupy ekspedycyjnej - wrócili do mego domu, przeszukali go
szczegółowo i poszli do następnego gospodarza, Jana Malca. Malca nie ma w domu, jest na stójce furmanką przy policji w Sokołowie. Drzwi do mieszkania zamknięte. Biją w nich
kolbami, ale żona Malca boi się otworzyć. Po kilku silniejszych uderzeniach drzwi się z trzaskiem otwierają, esesmani wściekli wpadają do środka, wyrzucają wręcz siłą dwóch
małoletnich synów w bieliźnie wprost ze snu na dwór i tu na naszych oczach mordują ich. Szesnastoletni Józef dostaje dwie kule w pierś i ginie na miejscu, a o rok starszy
Stanisław otrzymuje postrzał z tyłu w brzuch. Ten kończy życie po dwunastu godzinach, w strasznych męczarniach.
Po tej barbarzyńskiej zbrodni ruszamy do środka wsi odległego o około 200 metrów. Z pobliskiego domu wylatuje w bieliźnie Stanisław Chorzępa, najlepszy we wsi stolarz, i biegnie
jak obłąkany w naszym kierunku. Z odległości 50 metrów zobaczył esesmana, nawraca, zmienia kierunek ucieczki. Eskortujący nas esesman składa się, strzela, ale chybia. Widzi to
inny, podnosi broń, przeszywa go serią pocisków i kładzie trupem na miejscu. Jak mnie później poinformowano, uciekał, bo został podstępem do tego sprowokowany - przed
wyprowadzeniem z domu proponowali mu esesmani pożegnanie się z rodziną. Kilka kroków dalej, pod mostkiem w przydrożnym rowie leży ciało Kantora. Przyjechał w gościnę do szwagra od
Jarosławia i tu został zamordowany. Ze strachu i bólu wczołgał się nieszczęsny pod przydrożny mostek i tam wyzionął ducha. Przy oknie Pauliny Chorzępy stoją już ci sami
zbrodniarze, którzy zamordowali synów Malca i przez wybitą szybę biją salwą z dwóch k.b. do 16-letniego syna Michałka, będącego jeszcze w łóżku.
(...) Ten krótki fragment tekstu, podobnie jak trzy następne, pominięto z uwagi na drastyczną treść.
O kilkanaście metrów dalej leży w rowie koło drogi Jan Chorzępa (dróżnik) - ten, u którego gościł Kantor. (...) Okropny i wstrząsający widok. (...)
Inny sąsiad, Jan Słonina, był wówczas chory i leżał w łóżku. Jeden z tych zbrodniarzy przystawił mu karabin do piersi i strzelił. (...) Jak się później okazało, rana
nie była śmiertelna. Szesnastoletni Tadeusz Chorzępa, syn wdowy Agnieszki z Nienadówki Dolnej zostaje zabity w czasie ucieczki na własnym polu. Zapora M. ginie od kuli esesmana
również na własnym polu, przy pasieniu bydła. Gospodarz Wojciech Marszał zostaje wyprowadzony za węgły swego domu i tu esesmani rozkazują mu klęknąć, usiłując w ten sposób
sprowokować go do ucieczki, ażeby mieć pretekst do mordu, co się im częściowo udaje, bo ten ucieka i w trakcie ucieczki dostaje postrzał w bok pod żebra, ale rana nie jest
śmiertelną. Postrzał tego ostatniego przynosi naszej grupie dodatkową porcję strachu, spowodowanego skutkiem fatalnej dla nas pomyłki pacyfikatorów.
Z chwilą kiedyśmy doszli do centrum wsi, ustawiono nas w szeregi na rozkaz podoficera SS w stopniu sierżanta, który rozpoczął wszystkich kolejno legitymować. W trakcie tego
przylatuje zdyszany esesman i melduje mu, że jeden z nich został przez cywilów postrzelony. Taka możliwość mogła zaistnieć, na terenie gromady działała organizacja AK, która
liczyło około 70 członków, a niektórzy z nich posiadali broń. Meldunek ten zostaje nam powtórzony po niemiecku i zrozumiany przez nas, ponieważ nasi dwaj towarzysze znali
niemiecki. W formie odwetu podoficer ów rzucił groźbę, że idzie go sprawdzić i jeżeli okaże się prawdziwy, to „wy wszyscy - tu wskazał ręką na nas - zostaniecie natychmiast
rozstrzelani”. Żeby nam nie dać złudzeń, że to gołosłowna pogróżka, rozkazał stojącemu do jego dyspozycji cekaemiście zająć 10 metrów^ przed nami stanowisko ogniowe i strzelać w
razie naszej ucieczki. Czekamy więc przygotowani na taką ewentualność i zdajemy sobie sprawę, że za taki szalony i nieobliczalny krok, możemy zapłacić życiem. Z takiej sytuacji
nie było pośredniego wyjścia. Patrzymy więc po swoich trupio bladych twarzach i usiłujemy odgadnąć, co nam niesie ta przeklęta po stokroć chwila. Choć groźba nie wisi nad nami
dłużej niż kilka minut, nam się wydaje dostatecznie długa, żeby przez ten czas posiwieć. Pojawienie się naszego kata obserwujemy w napięciu i czytamy już na odległość swój wyrok z
jego ruchów i twarzy. Po chwili oddychamy z ulgą, przekonani, że to jeszcze nie teraz. Bez słowa wyciągnął rękę do następnego towarzysza niedoli po legitymację, nie zdradzając
niczym chęci wykonania tej groźby. Krew naszego bohatera dnia W. Marszała, który uciekł z pod kul ranny, była widać najzupełniej podobna do niemieckiej i to ich utwierdziło w
przeświadczeniu, że to jeden z nich został postrzelony, a rezultatem tego błędu był nasz nadprogramowy i nie zasłużony strach.
Po zakończeniu tej niefortunnej formalności otrzymaliśmy zezwolenie powrotu do domów. Zaledwie wszakże zrobiliśmy kilka kroków, gdy nadjechał oficer SS na motocyklu i rozkazał nas
natychmiast wrócić. Był on tego dnia w doskonałej formie, zbudowany odniesionym poprzedniego dnia zwycięstwem nad 75 „bandytami” z Woli Żarczyckiej, których udało mu się bez
własnych strat zlikwidować. Po godzinie do dwóch, spędzono chłopów z całej wsi Nienadówki i połowy Trzebuski. Pędzono ich całymi kilometrami biegiem. Esesmani jechali wokół tych
skazańców na motocyklach i popędzali ich pejczami. Wszystko to przypędzili zmęczone i wyczerpane do ostatniego tchu. Słabsi ledwo się trzymali na nogach. Część z nich była w samej
tylko bieliźnie, boso, potrząsana febrą strachu, przedstawiając sobą, jakąś niesamowitą i niemal autentyczną wizję biblijnego sądu ostatecznego.
Kiedy już wszystkich spędzono, rozkazał tenże oficer przez swego tłumacza posiadać wszystkim na ziemi i w tej pozycji zastygnąć, nie zdradzając żadnych znaków życia. Ponadto na
wszelki wypadek plac zajęty przez tych delikwentów rozkazał tenże oficer obstawić plutonem c.k.m. Przy takim ubezpieczeniu rozpoczęła się selekcja spędzonych mężczyzn wykonywana
przez wspomnianego oficera, przy współudziale dwóch pomocników. Wszyscy trzej ulokowali się do tej czynności na szkolnym ganku. Oficer miał przed sobą wykaz mężczyzn z obydwu
spędzonych gromad i na ich podstawie sprawdzał personalia osób, które do niego podchodziły. Formuła czynności związanych z selekcją ograniczała się do 9-ciu pytań, a to: imię,
nazwisko, wiek, wykształcenie, stan, zawód, obszar gruntu, ilość dzieci i oględziny rąk. Decyzja zapadała przeważnie szybko i bezapelacyjnie. Delikatne ręce, wyższe wykształcenie
i aktualny brak zawodu, to nieuchronny wyrok na obóz, a pośrednio śmierć. Mój los ważył się stosunkowo dosyć długo, bo aż dwukrotnie miałem zadawane identyczne pytania.
Przypuszczalnie kwestię rozstrzygała na moją korzyść posiadana przeze mnie nominacja na sołtysa gromady wystawiona przez Kreishauptmana w Kolbuszowej.
Było już daleko po południu, kiedy zakończyła się ta gehenna naszych moralnych tortur. Z liczby kilkuset zatrzymanych 10 tutejszych rodaków którzy inteligencją i wykształceniem
reprezentowali wyższe środowisko społeczne, wszyscy oni zostali wywiezieni do obozu koncentracyjnego w Pustkowie i tam w niewiadomych okolicznościach bez mała wszyscy zginęli. W
tym jednym dniu Nienadówka straciła 17 swoich synów w zabitych i wywiezionych. Cześć ich pamięci.
To wróg odebrał im życie w barbarzyński sposób na własnej, ojczystej ziemi. Tego koszmaru widma hitlerowskiej zbrodni, nie da się nigdy zapomnieć i nigdy przebaczyć. W hołdzie dla
ofiar tego bestialstwa napisałem wówczas wiersz. Pozwalam go sobie w całości zacytować.
|
Write a comment