Wiele wskazuje na to, iż obóz karny w Trzebusce k. Sokołowa Młp. był tylko jednym z wielu ogniw stalinowskiego aparatu represji, który niczym rzep przylepiony do posuwającego się
na zachód frontu, opasywał mackami ośmiornicy całe jego zaplecze. Był jednak obozem szczególnym, gdyż na co dzień odbywały się w nim przesłuchania więźniów, a co pewien czas
również sądy, surowo karzące za popełnione, ale najczęściej urojone, przewinienia przeciwko władzy radzieckiej. Pełno tu było nie tylko radzieckich żołnierzy różnych nacji
(Ukraińcy, Białorusini, Litwini, Łotysze, Rosjanie, ale nawet Gruzini i Azerbejdżanie), których jedyną winą był np. odruch paniki lub strachu na polu walki, albo zwyczajny błąd w
sztuce wojennej. Sporo też było w obozie Polaków, głównie żołnierzy Armii Krajowej, którzy przed wkroczeniem i zajmowaniem przez wojska I Frontu Ukraińskiego terenów Polski,
podjęli w ramach akcji opatrzonej kryptonimem "Burza" - próbę zajęcia opuszczonych w popłochu przez Niemców miast i osiedli, aby wobec Armii Radzieckiej wystąpić w chwili jej
przybycia w charakterze prawowitych gospodarzy terenu.
Ten patriotyczny zryw, podobnie jak próby wymarszów zbrojnych oddziałów AK na pomoc walczącej wciąż Warszawie, kosztowały wiele ofiar, z których sporo przeszło przez obóz w
Trzebusce, a zakończyło swą tragiczną drogę w położonej niespełna 3 km dalej enklawie "chłopskiego" lasu w Turzy.
Te właśnie okoliczności sprowadziły do obozu w Trzebusce m. in. gen. W. Filipkowskiego, o którymi wspomniałem w poprzednim odcinku (nb. został on stąd wywieziony w głąb ZSRR i
wrócił po latach do kraju, zostawiając przed śmiercią synowi obszerne wspomnienia, do których na razie nie udało mi się dotrzeć, ale będę próbował nadal), a także st. strzelca
pchor. Michała S. ps. "Wrzos" z Muniny k. Jarosławia (dziś mieszka w Przemyślu), którego część wspomnień złożonych do akt śledztwa prowadzonego wciąż w tej sprawie przez
prokuraturę Wojewódzką w Rzeszowie, relacjonowałam już na bieżąco w gazecie.
Z tych wspomnień oraz obszernych relacji cytowanego już przeze mnie Jana Chorzępy z Sokołowa Młp. można pokusić się o próbę odtworzenia obozowej codzienności na gromadzkim
pastwisku w Trzebusce. której istotą (zapewne celowo przez NKWD zaprogramowaną) była zupełna niepewność jutra oraz brak jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym.
O tym, że w pięciu ziemiankach, w ciemności (były one pokryte stałym dachem z desek, przysypanym ziemią, a jedynym oknem na świat i wywietrznikiem był uchylony właz z góry) i w
bydlęcych warunkach (siano na ziemi, które podrzucano do wnętrz z dużego stogu pośrodku obozu) trzymano około setki więźniów - już wspominałem w ub. piątek. Pisałem też o
niebywałej ciasnocie i ciemnicy (okna szczelnie zabito deskami) panujących w Domu Spółdzielczym, gdzie więziono stale dalszych 150 - 200 osób. Niewielu z nich było tu jednak
dłużej niż miesiąc („Wrzos” akurat tyle tu przebywał, ale należał w tym względzie do przypadkowych wyjątków;. Rotacja w obozie była bardzo duża, enkawudziści „pracowali” bardzo
szybko, a spreparowane w pośpiechu wyroki wykonywano też w sprinterskim tempie.
Obóz był cały czas strzeżony przez żołnierzy, którzy - co było widoczne - byli wycofani z frontu dla odpoczynku przed dalszymi walkami. Po oznakowaniu mundurów konspiratorzy z AK
wykluczyli, aby owa 50-tka strażników, zakwaterowana w jednym z budynków na posesji Chorzępów, należała do formacji odmiennych niż frontowe. Natomiast zarówno naczelnik obozu - ów
„pułkownik kompanijny” z opowiadania Jana Cborzępy, który bardzo zbliżył się doń po stwierdzeniu, że młodzieniec dobrze gra na akordeonie - jak i przesłuchujący wciąż więźniów
oficerowie i sędziowie nosili mundury NKWD. O tym, że należą oni do tej osławionej instytucji, świadczą również zeznania innych świadków, których we wsiach w okolicy, najczęściej
po pijanemu, żołnierze ostrzegali przed nimi, twierdząc, że niosą więzienia i śmierć.
Ale i z Trzebuski próbowano uciekać. Uczynił to kiedyś nad ranem jeden z więźniów, któremu nawet udało się przedostać przez wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego i rzeczkę, skąd
pomknął przez pola ku okolicznym lasom. Jednak ucieczkę spostrzeżono zbyt szybko, by mogła zakończyć się powodzeniem. W obozie wszczęto alarm, natychmiast w ślad za zbiegiem
spuszczano cztery. niedokarmione wilczury, które podjęły trop i wkrótce zbliżyły się do osłabionego ucieczką więźnia. Kobiety, które przypadkowo widziały tę nierówną walkę,
opowiadały, że opadający z sił zbieg, kiedy psy zbliżyły się doń i ujadały wściekle, wdrapał się na rosnące na miedzy drzewo i tam potulnie oczekiwał na swój los. Wkrótce dobiegła
doń grupa pościgowa straży i pod jej eskortą wrócił za obozowe druty. Nikt nie potrafił powiedzieć, co się z nim dalej stało, ale bez ryzyka pomyłki założyć można, iż jego ciało
spoczęło wkrótce w jednej ze zbiorowych mogił w Turzy.
Niemal wszyscy świadkowie pamiętają, że życie obozowe toczyło się według monotonnego stereotypu. O świcie była pobudka i kolejny wymarsz grup więźniów, którzy maszerowali zawsze
czwórkami, w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych. Nie było, oczywiście, żadnych sanitariatów, ani nawet latryn. Wykopano jednak w pobliżu ogrodzenia rów, nad którym umocowano
żerdź - to był cały sanitariat. Na temat możliwości mycia się w przepływającej obok rzeczce są dziś sprzeczne zeznania. Kilku kobietom wydaje się, iż zapamiętały mglisty już obraz
myjących się tu kobiet. Wątły to jednak dowód, gdyż zarówno Jan Chorzępa, który "nolens wolens" obserwował obóz z bliska, jak i Michał S. „Wrzos”, który spędził w nim cały
miesiąc. nie przypominają sobie, aby w ogóle istniało zejście „higieniczne” do rzeczki (ogrodzenie z drutów stało przecież wzdłuż jej lewego brzegu), i by kiedykolwiek ktoś
korzystał tu z takiego luksusu.
Wyżywienie więźniów wystarczyło, by nie umrzeć z głodu, ale było stanowczo za ubogie, aby żyć. "Wrzos" podaje, że rano wszyscy otrzymali "herbatę", która była po prostu wywarem z
gałęzi i ziół, a na obiad - kolację "cienką" zupę i kromkę chleba. Posiłki te przyrządzano w obozowej kuchni, która mieściła się w zabudowaniach Franciszka Naworóla, ok. 150 m od
obozu. Ale były co najmniej trzy rodzaje posiłków. Te dla więźniów oraz inne dla strażników - noszono do obozu, zaś specjalne posiłki dla oficerów NKWD, spożywali oni na miejscu,
w urządzonym tu ad hoc kasynie. Wiktoria Bąk pamięta jednak, że w obozie więźniowie często obierali ziemniaki. Jej krowa, którą pozwolono - mimo przesiedlenia gospodarzy w głąb
wsi - trzymać w stajni przylegającej do obozowych drutów, dlatego właśnie parła do obozu, gdyż za drutami widziała i wyczuwała kartoflane obierzyny.
|