Foto zmiany

Losowy album

Zostań współautorem !

Napisz do nas


Nasze Statystyki Odwiedzin
Hasło - sprawdzam
stat4u

Nocne egzekucje.



Nowiny Rzeszowskie (8 kwiecień 1990)

Nocne egzekucje

O tym, że, w lesie dokonywane są egzekucje więźniów, dowiadywali się ludzie ze wsi oraz sąsiedniej Trzebuski i Sokołowa, zazwyczaj zupełnie przypadkowo. Długo jednak nikt nie uświadamiał sobie rozmiarów i sposobów, w jaki dokonywano zbiorowych mordów na więźniach obozu, który powstał na terenie pastwiska gromadzkiego w Trzebusce. Ludzie, którzy pamiętają tamtą burzliwą jesień 1944 r., woleli po prostu jak najmniej na ten temat wiedzieć, a widzieć nikt tego nie chciał. Jan Dec z Turzy, w którego lesie wykopano kilka zbiorowych mogił, przypomina sobie, że kiedy pewnego dnia o zmroku usłyszeli we wsi odgłosy strzałów, zastanawiali się, czy w ogóle z kimkolwiek na ten temat rozmawiać. W końcu uradzili z bratem (Józefem), że trzeba pójść i o wszystkim zgłosić na posterunku MO w Sokołowie. Kiedy o tym opowiedzieli, kazano im jak najszybciej o wszystkim zapomnieć.
Milczeli więc i unikali wchodzenia do własnego lasu bez wyraźnego powodu. Ciekawość jednak brała górę nad strachem. Późną jesienią (a było to już chyba po likwidacji obozu w Trzebusce) poszli jednak do lasu i jego widok ich zdziwił. Tam, gdzie teren był nieco niższy, zauważyli wyraźnie ślady czterech dużych grobów. Każdy z nich miał co najmniej kilka metrów długości i ok. 2 metrów szerokości. Mogiły były starannie zamaskowane mchem, gałęziami igliwiem, a gdzieniegdzie wstawione były w nie nawet młode drzewka. Przestraszyli się tego widoku i przypomnieli sobie, że kiedy Ruscy jechali do lasu, ludzie uciekali stąd w popłochu. Taki Bałamut, na przykład, kilkaset metrów czołgał się między krzakami, kiedy przypadkiem stał się nieproszonym świadkiem egzekucji. Strach było po tym wszystkim na niego patrzeć. Oni też musieli wyglądać podobnie, kiedy odkryli tylko kawałek jednego grobu i wyjrzał z niego kawałek ludzkiego ciała, oślizłego już, rozkładającego się i wydającego potworny zapach. Szybko przykryli z powrotem tę mogiłę i nigdy później już nie odważyli się wbić tu łopaty w leśne poszycie.

Jan Chorzępa natomiast bardzo dokładnie przypomina sobie, jak po raz pierwszy wywożono więźniów z obozu w Trzebusce, obok którego mieszkał. Stało się to kilka dni po jego zasiedleniu, kiedy to już o szarówce strażnicy kazali całej jego rodzinie kłaść się spać. Po raz pierwszy narobili w obejściu sporo zgiełku i byli wyraźnie zdenerwowani. Poszedł wtedy na strych, skąd po uchyleniu drzwiczek górnych, miał znakomite pole obserwacji. Ale nie otwierał ich długo, tylko ułożył się koło nich i nasłuchiwał. Dopiero późnym wieczorem usłyszał warkot silników nadjeżdżających samochodów. Pierwszy z nich był krytą brezentem ciężarówką, a drugi - jadący kilkanaście metrów z tyłu - terenowym łazikiem. Obydwa wyjechały na zagrodzony teren obozu, skąd zaczęły głośno ujadać wilczury.

Na terenie obozu panowała ciemność, więc siedzący na strychu świadek niewiele mógł zobaczyć. Słyszał tylko jakieś głosy i zgiełk, które go zaintrygowały. Po pewnym czasie samochody ruszyły w górę przez ich podwórze, którędy wiodła droga do obozu. Pierwsza wspinała się z warkotem ciężarówka, a "łazik" podążał wraz ze strażą za nią, wyraźnie tył eskortowanego samochodu. Miejsca obok jego klapy zewnętrznej, co J. Chorzępa mógł wyraźnie dojrzeć po przejechaniu konwoju przed budynkiem, zajmowali strażnicy z NKWD, zza których widać było półnagich, odzianych tylko miejscami w bieliznę więźniów. Siedzieli oni zbici na podłodze samochodu i 19-letni wówczas obserwator widział ich tylko przez chwilę. Cały konwój skręcił w lewo i ruszył następnie w kierunku lasu w Turzy, co J. Chorzępa wnioskował z dolatującego jeszcze przez kilka minut nad polami warkotu motorów.

Wszystko to działo się w czwartkowy wieczór, a młodzieniec z Trzebuski zapamiętał ten dzień, gdyż koło południa w obozie oficer NKWD odczytywał długo nad pierwszą ziemianką jakieś dokumenty. Tak było tego dnia i w każdy następny czwartek. Ale gdzie i po co wywożono więźniów pod osłoną nocy, miał się przypadkowo dowiedzieć dopiero po upływie co najmniej tygodnia. W następny lub któryś z następnych piątków komendant obozu zauważył, że młody mieszkaniec Trzebuski ładnie gra na akordeonie. On sam miał w kwaterze dwa takie instrumenty i zaproponował, by wieczorem (w piątek) przyszedł na ich "priazdnik" i pograł do kolacji. J. Chorzępa tłumaczył, że nie wolno mu po zmroku chodzić po wsi gdyż obowiązuje w niej wtedy godzina milicyjna. Ale komendant zapewnił, że przyśle po niego samego adiutanta, który później odprowadzi go do domu.

Po zmroku adiutant rzeczywiście przyszedł po J. Chorzępę i odprowadził go do domu jego nieżyjącego już stryja Piotra Chorzępy, gdzie za wspólnym stołem usiedli do uroczystej kolacji niemal wszyscy oficerowie NKWD, których widział wcześniej w Trzebusce. Dano mu jeden z akordeonów komendanta, na którym cicho przygrywał do suto zakrapianego posiłku. Kiedy już dobiegał on końca, młodzieniec chciał wyjść, ale komendant zatrzymał go. Był już mocno pijany, ale jeszcze nalał sobie wódki, po czym ni stąd, ni zowąd, zaczął zwierzać się, że musi tu robić coś, czego Bóg nie pochwala. Wyznał wtedy, że ostatnio amunicja jest w wielkiej cenie, więc musi ludzi "riezać" i ma całe ręce we krwi. Nie powiedział wprawdzie, że chodzi o więźniów z obozu, ale J. Chorzępa skojarzył to ze swymi obserwacjami ze strychu oraz z kuchni domu, który zajmował komendant, gdzie zauważył, że pali się jakąś pokrwawioną bieliznę.

fot: Włodzimierz Kirszner
Jan Dec - z Turzy, w którego lesie znajduje się część zbiorowych mogił. jedną z nich odkryto potajemnie zaraz po likwidacji obozu w Trzebusce.

fot: Włodzimierz Kirszner
Fragmenty kory na buku stojącym w pobliżu dwóch krzyży w turzańskim lesie. Widać na niej wyraźnie nacięcia - dowód, że ludzie z AK byli tu już w 1944 roku i celowo oznaczyli to miejsce.
Te skojarzenia przekazał J. Chorzępa nieżyjącemu Wojciechowi Pikorowi, o którym wiedział, że jest żołnierzem AK. Dopiero po kilku tygodniach dowiedział się, że duża grupa AK-owców wybrała się nocą do lasu Jana Deca w Turzy, gdzie odkryto jeden ze świeżych, zbiorowych grobów, w którym znaleziono m.in., ciało jedynej kobiety, jaką wcześniej zapamiętał z terenu obozu. Była ona podobno sanitariuszką jednego z dwóch oddziałów AK, które wyruszyły z tego terenu na pomoc walczącej Warszawie, ale w ostatniej chwili - gdzieś pod Mielcem - zmieniono rozkazy i nigdy nie przekroczyły one linii Wisły. Kobietę tę rozpoznało podobno kilku uczestników tajnej ekshumacji, którą - co okazało się później - przeprowadzono już po likwidacji obozu w Trzebusce, czyli w pierwszych dniach drugiej połowy listopada 1944 r.

Jednymi z uczestników tamtej ekshumacji byli Julian K. z Trzebosi oraz Stanisław P. z Sokołowa. Ponad 20-osobową grupą, która pod osłoną nocy mszyła do lasu w Turzy, aby zbadać sprawę zbiorowych mogił kierował Bolesław Nazimek, a w skład jej wchodził m. in. kapelan AK, nieżyjący już ks. Józef Pelc z Sokołowa oraz lekarz Jabłoński. Po dotarciu na miejsce, stwierdzono przy świetle latarek, że w kilku miejscach teren jest tu wyraźnie niższy, a groby są wyraźnie zamaskowane. Odkopano cześć największego spośród nich i już po odłożeniu wierzchniej, półmetrowej warstwy ziemi, natrafiono na gałęzie, pod którymi w trzech warstwach ułożone były ciała pomordowanych. Wszystkie miały wyraźne nacięcia na szyi lub karku, co potwierdziło w pełni szokujące wyznania komendanta obozu. Ciała były nagie, a ręce i nogi miały skrępowane drutem. Jedną z pochowanych w tym miejscu była właśnie sanitariuszka. którą Julian K. rozpoznał natychmiast. Nie znał jednak nie tylko jej imienia i nazwiska, ale nawet jej organizacyjnego pseudonimu. Pozostałych ciał nikt nie był w stanie rozpoznać. Mogiłę więc po odprawieniu modlitwy, zasypano starannie, oznaczając niektóre z rosnących wokół niej drzew nacięciami na korze.

aut: Janusz Klich

Comments: 0

About | Privacy Policy | Sitemap
Copyright © Bogusław Stępień - 08/05/2013