Milczeli więc i unikali wchodzenia do własnego lasu bez wyraźnego powodu. Ciekawość jednak brała górę nad strachem. Późną jesienią (a było to już chyba po likwidacji obozu w
Trzebusce) poszli jednak do lasu i jego widok ich zdziwił. Tam, gdzie teren był nieco niższy, zauważyli wyraźnie ślady czterech dużych grobów. Każdy z nich miał co najmniej kilka
metrów długości i ok. 2 metrów szerokości. Mogiły były starannie zamaskowane mchem, gałęziami igliwiem, a gdzieniegdzie wstawione były w nie nawet młode drzewka. Przestraszyli się
tego widoku i przypomnieli sobie, że kiedy Ruscy jechali do lasu, ludzie uciekali stąd w popłochu. Taki Bałamut, na przykład, kilkaset metrów czołgał się między krzakami, kiedy
przypadkiem stał się nieproszonym świadkiem egzekucji. Strach było po tym wszystkim na niego patrzeć. Oni też musieli wyglądać podobnie, kiedy odkryli tylko kawałek jednego grobu
i wyjrzał z niego kawałek ludzkiego ciała, oślizłego już, rozkładającego się i wydającego potworny zapach. Szybko przykryli z powrotem tę mogiłę i nigdy później już nie odważyli
się wbić tu łopaty w leśne poszycie.
Jan Chorzępa natomiast bardzo dokładnie przypomina sobie, jak po raz pierwszy wywożono więźniów z obozu w Trzebusce, obok którego mieszkał. Stało się to kilka dni po jego
zasiedleniu, kiedy to już o szarówce strażnicy kazali całej jego rodzinie kłaść się spać. Po raz pierwszy narobili w obejściu sporo zgiełku i byli wyraźnie zdenerwowani. Poszedł
wtedy na strych, skąd po uchyleniu drzwiczek górnych, miał znakomite pole obserwacji. Ale nie otwierał ich długo, tylko ułożył się koło nich i nasłuchiwał. Dopiero późnym
wieczorem usłyszał warkot silników nadjeżdżających samochodów. Pierwszy z nich był krytą brezentem ciężarówką, a drugi - jadący kilkanaście metrów z tyłu - terenowym łazikiem.
Obydwa wyjechały na zagrodzony teren obozu, skąd zaczęły głośno ujadać wilczury.
Na terenie obozu panowała ciemność, więc siedzący na strychu świadek niewiele mógł zobaczyć. Słyszał tylko jakieś głosy i zgiełk, które go zaintrygowały. Po pewnym czasie
samochody ruszyły w górę przez ich podwórze, którędy wiodła droga do obozu. Pierwsza wspinała się z warkotem ciężarówka, a "łazik" podążał wraz ze strażą za nią, wyraźnie tył
eskortowanego samochodu. Miejsca obok jego klapy zewnętrznej, co J. Chorzępa mógł wyraźnie dojrzeć po przejechaniu konwoju przed budynkiem, zajmowali strażnicy z NKWD, zza których
widać było półnagich, odzianych tylko miejscami w bieliznę więźniów. Siedzieli oni zbici na podłodze samochodu i 19-letni wówczas obserwator widział ich tylko przez chwilę. Cały
konwój skręcił w lewo i ruszył następnie w kierunku lasu w Turzy, co J. Chorzępa wnioskował z dolatującego jeszcze przez kilka minut nad polami warkotu motorów.
Wszystko to działo się w czwartkowy wieczór, a młodzieniec z Trzebuski zapamiętał ten dzień, gdyż koło południa w obozie oficer NKWD odczytywał długo nad pierwszą ziemianką jakieś
dokumenty. Tak było tego dnia i w każdy następny czwartek. Ale gdzie i po co wywożono więźniów pod osłoną nocy, miał się przypadkowo dowiedzieć dopiero po upływie co najmniej
tygodnia. W następny lub któryś z następnych piątków komendant obozu zauważył, że młody mieszkaniec Trzebuski ładnie gra na akordeonie. On sam miał w kwaterze dwa takie
instrumenty i zaproponował, by wieczorem (w piątek) przyszedł na ich "priazdnik" i pograł do kolacji. J. Chorzępa tłumaczył, że nie wolno mu po zmroku chodzić po wsi gdyż
obowiązuje w niej wtedy godzina milicyjna. Ale komendant zapewnił, że przyśle po niego samego adiutanta, który później odprowadzi go do domu.
Po zmroku adiutant rzeczywiście przyszedł po J. Chorzępę i odprowadził go do domu jego nieżyjącego już stryja Piotra Chorzępy, gdzie za wspólnym stołem usiedli do uroczystej
kolacji niemal wszyscy oficerowie NKWD, których widział wcześniej w Trzebusce. Dano mu jeden z akordeonów komendanta, na którym cicho przygrywał do suto zakrapianego posiłku.
Kiedy już dobiegał on końca, młodzieniec chciał wyjść, ale komendant zatrzymał go. Był już mocno pijany, ale jeszcze nalał sobie wódki, po czym ni stąd, ni zowąd, zaczął zwierzać
się, że musi tu robić coś, czego Bóg nie pochwala. Wyznał wtedy, że ostatnio amunicja jest w wielkiej cenie, więc musi ludzi "riezać" i ma całe ręce we krwi. Nie powiedział
wprawdzie, że chodzi o więźniów z obozu, ale J. Chorzępa skojarzył to ze swymi obserwacjami ze strychu oraz z kuchni domu, który zajmował komendant, gdzie zauważył, że pali się
jakąś pokrwawioną bieliznę.
|