Jak Niemcy szukali „bandytów”
Wyszukiwanie „bandytów”, jak Niemcy nazywali uczestników zbrojnego podziemia, odbywało się w atmosferze terroru; spędzonych w jedno miejsce mieszkańców pacyfikowanej miejscowości
bito i zastraszano - także widokiem osób już zastrzelonych. Każdego z badanych najpierw próbowano zweryfikować na liście podejrzanych, którą karna ekspedycja zazwyczaj przywoziła
z sobą. Los umieszczonego na niej był przesądzony - jeśli nie został zastrzelony na miejscu, to werdykt sądu, sformowanego naprędce spośród gestapowców i esesmanów, był jeden -
obóz koncentracyjny.
W przypadku nieumieszczenia danej osoby w tej ewidencji, sprawdzano jej ręce - jeśli okazały się one zbyt delikatne jak na rolnika, robotnika czy
rzemieślnika, to trafiał do kręgu podejrzanych. W trakcie tego badania krótką charakterystykę uczestnika prezentował zazwyczaj sołtys wsi (lub osoba zaufania publicznego, np.
kierownik szkoły). Często od jego refleksu, stopnia opanowania i skłonności do ryzyka zależało, jak badany zostanie zakwalifikowany. Tym sposobem udawało się niekiedy ocalić
poszukiwanego, wprowadzając Niemców w błąd co do tożsamości osoby.
Przesłuchanie
Spędzonych z terenu wioski mężczyzn Niemcy kładli pokotem na drodze, w sąsiedztwie drewnianego mostu. Leżących pilnowały uzbrojone straże i wycelowany z oddali karabin maszynowy.
W tej atmosferze zaczęło się badanie zatrzymanych. - Sołtys wsi Andrzej Chorzępa przedstawił mnie esesmanowi kierującemu przesłuchaniem jako komendanta warty, gdyż byłem dowódcą
straży nocnej w Nienadówce Górnej - wspomina po latach Jan
Bełz. - Niemiec, stojący w otoczeniu świty, wolno zmierzył mnie od stóp do głów i patrząc prosto w oczy, powoli, acz dobitnie powiedział: "Komendant bandit!" Uważnie przy tym
obserwował moją reakcję. Choć po czymś takim powinienem był zapaść się pod ziemię, wytrzymałem skierowany na mnie wzrok, wyraźnie zaprzeczyłem ruchem głowy i zdecydowanie
powiedziałem: "Nein, komendant warty." A Niemiec nadal swoje - "Komendant bandit!" - i czujnie mnie obserwuje. Opanowanym głosem znów wyraźnie zaprzeczam. Choć byłem w pełni
świadom, że ważą się losy mojego życia, zarazem byłem dziwnie spokojny. Sam nie wiem, skąd się to wówczas we mnie brało. Wreszcie Niemiec przestał się złowrogo przekomarzać i
zażądał, bym pokazał ręce. Akurat miałem je twarde i spękane, gdyż wyprawiałem skórę na obuwie, więc to ba- danie wypadło nadzwyczaj dobrze. Włączono mnie do większej grupy
uwolnionych. Odetchnąłem z ulgą”.
Badając kolejno każdego z zatrzymanych, wyselekcjonowano czternastu młodych mężczyzn, których zabrano do Sokołowa. Jedyne, co można było im zarzucić, to
długotrwałe unikanie wyjazdu na roboty przymusowe do Niemiec (byli też wśród nich podobno tacy, którzy samowolnie stamtąd powrócili!). Nim pozostałych - po wielu godzinach leżenia
na ziemi - zwolniono do do- mu, przemówił do nich dowódca akcji, stwierdzając, że ukarano bandytów i los taki spotka każdego, kto przeciwstawiać się będzie niemieckiemu dziełu
odbudowy. Wezwał do absolutnego posłuszeństwa i respektowania zarządzeń władz okupacyjnych. Sołtysowi polecono pogrzebać zabitych.
Ofiary
Śmierć ponieśli wówczas: Stanisław Józef Chorzępa, lat 38, Wojciech Chorzępa, lat 17, Jan Chorzępa, lat 35, Michał Chorzępa, lat 17, Michał Zapora, lat
50, Stanisław Malec, lat 17, Józef Malec, lat 16, oraz przypadkowo goszczący w Nienadówce u rodziny - Jan Kantor, lat 37.
Ranni zostali: Jan Słonina (w krtań) i Wojciech Marszał (w bok). Obu udało się uratować.
Zatrzymanych niezwłocznie przewieziono z Sokołowa do więzienia "na zamku" w Rzeszowie, skąd w grupie 35 osób zostali przetransportowani 29 czerwca 1943 r.
do obozu w Pustkowie. Po miesiącu pojechali dalej - do Oświęcimia, a stamtąd - po całonocnym postoju - do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen k. Oranienburga. Tam, zimą z 1944 na
1945 r., większość więźniów pojmanych podczas pacyfikacji Nienadówki wyginęła. Po zakończeniu wojny do domu wróciło zaledwie trzech: Stanisław Stopa, Józef Wójcik i Tomasz Wójcik.
Nazwiska osób pomordowanych podczas akcji pacyfikacyjnej zostały uwiecznione na okolicznościowej tablicy, wmurowanej we fronton miejscowego kościoła
parafialnego w połowie lat 70. Sprawców mordu, mimo upływu 60 lat, nie zdołano ustalić.
EDWARD WINIARSKI
|