(…)"Jesienią 1940 roku Matka dostała posadę nauczycielki we wsi Nienadówka, około 20 kilometrów na północ od Rzeszowa. Zamieszkaliśmy w niedużej izbie, wyposażonej w piec
kuchenny, u gospodarza Franciszka Ożoga. Ożogowie mieli dużo dzieci: Zosię, Weronikę, Hankę, Helę, Staszkę, syna Jasia i najmłodszą Anielkę. Byli wzorową rodziną. W ich starym,
niedużym domu spotkaliśmy się z życzliwością i znaleźliśmy schronienie na cały czas wojny.
„Matka musiała stawić czoła licznym problemom. Zdobywanie żywności, opału i odzieży wymagało wielkich wysiłków. Ustawiczną jej troską było utrzymywanie nas w zdrowiu w dość
surowych warunkach. Tak zwane wygody ulokowane były na środku podwórza, w małej budce z serduszkiem. A zimy były wówczas srogie. Na czas mrozów, Franciszek Ożóg ocieplał swój
drewniany dom warstwą perzu, a na podwórzu wykopane były ścieżki, głęboko zanurzone w śniegu. Zamiecie tworzyły wysokie zaspy. Wtedy to, jedyny raz w życiu, widziałem dom (nie
nasz) zawiany śniegiem po komin. W Nienadówce przeszliśmy szereg tzw. dziecinnych chorób: świnkę, koklusz, ospę wietrzną, odrę. Były oczywiście również anginy i katary. Ja na
dodatek miałem ropne zapalenie wyrostka robaczkowego (operacja była w Rzeszowie, a rekonwalescencja u Marii i Józefa Nethów), a Jurek zwichnął rękę w łokciu. Nastawiał mu ją na
żywo miejscowy, domorosły "specjalista". Nie było wówczas antybiotyków. Matka cudem zdobywała najprostsze lekarstwa i specjalizowała się w stawianiu baniek i kładzeniu tzw.
wysuszających kompresów. Gdy pogryzł mnie nieznany pies, Matka musiała sama, pierwszy raz w życiu, podawać mi w zastrzykach szczepionkę przeciwko wściekliźnie. Było to niezłe
wyzwanie dla niedoświadczonej pielęgniarki, bo takie zastrzyki robiło się w brzuch.
Oczywiście, nie zawsze była zima. Przy dobrej pogodzie biegaliśmy po sadzie, właziliśmy do stodoły, stajni, obory. Bawiliśmy się z młodszymi dziećmi Ożogów, a często braliśmy
udział w niektórych zajęciach gospodarskich, jak pasienie krów, zbieranie siana, czy poganianie konia w kieracie.
Okres czasu spędzony w Nienadówce był niewątpliwie bardzo ważny w naszym, Jurka i moim życiu. Był to okres dzieciństwa. Dzięki Matce, wbrew okropnościom i niedostatkom wojny, nie
było to dzieciństwo nieszczęśliwe. Miewaliśmy, na przykład, święta Bożego Narodzenia. Do dzisiaj wieszam na naszym drzewku bożonarodzeniowym skromne ozdoby, wykonane w Nienadówce
przez Matkę, przy naszym współudziale. Gdy Matki nie było w domu, nie wolno nam było wychodzić z naszej izby. Byliśmy posłuszni. Matka umiała utrzymywać dyscyplinę. Siadaliśmy
wtedy blisko siebie, często po ciemku, i wymyślaliśmy przeróżne historie. Były to pobyty na bezludnej wyspie, ale również opowieści wojenne, w których dokonujemy zwycięskich
czynów, kończących wojnę. Byliśmy pełni dziecinnego optymizmu." Jest takie zdjęcie, zrobione w Nienadówce, opodal sadu.
|