W Warszawie wybuchło powstanie i na apel dowództwa powstania w ramach akcji "Burza"oddziały AK zaczęły się koncentrować i maszerować na pomoc Warszawie. Z Nienadówki
wyruszyło na początku sierpnia 1944 r. na pomoc Warszawie nas dwóch to znaczy, oprócz mnie również Ludwik Śliż. W broń i amunicję zostaliśmy wyposażeni (nie pamiętam już
przez kogo - prawdopodobnie przez Franciszka Chorzępę na polecenie nauczyciela p. Guzendy (pseudonimu nie pamiętam), który również powiadomił Nas, że mamy czekać pod
kościołem o oznaczonym dniu i godzinie na furmanki, które zawiozą Nas w rejon koncentracji oddziału. Podał Nam również hasło. pan Guzenda miał wątpliwości czy uda się Nam dotrzeć
do Warszawy i uprzedził nas, że spieszące na pomoc powstaniu oddziały AK są przez wojska radzieckie rozbrajane i internowane.
Około godziny 8 rano stojąc pod kościołem w Nienadówce zobaczyliśmy jadące od strony Rzeszowa furmanki z młodymi ludźmi. Zatrzymaliśmy je i po podaniu hasła zajęliśmy miejsca na
jednej z nich. Było nas około dwudziestu. jechaliśmy z bronią gotową do strzału na wypadek zaatakowania nas przez UB. Na skrzyżowaniu drogi do Sokołowa i wsi Trzebuska siedział
mój znajomy z Sokołowa, Darocha, którego imienia ani też pseudonimu nie pamiętam i jako znak rozpoznawczy trzymał w ręku dwa kwiaty, czerwony i biały. On to skierował nas
do Trzebuski, którą minęliśmy i zatrzymaliśmy się w lesie. Zameldowaliśmy o Naszym przybyciu dowódcy z grupowania, który polecił Nam udać się na lewe skrzydło zgrupowania, w dość
rzadkim i niskim zagajniku. Dowiedzieliśmy się od sąsiadów, że jest Nas ponad stu AKowców i że pierwsze grupy przybyły do lasu poprzedniego dnia.
Zaniepokoiła nas wiadomość, że kilku żołnierzy rano odeszli dalej za własną potrzebą natrafili na dwóch czerwonoarmistów sowieckich, którzy na widok uzbrojonych partyzantów
rzucili się do ucieczki. Nie wróżyło to nic dobrego, tym bardziej, że dziwnym wydawało się Nam, co mogą robić żołnierze radzieccy nie daleko Naszego zgrupowania. Nie wiedzieliśmy
również, że nie daleko znajduje się "lagier" NKWD i uciekający żołnierze byli prawdopodobnie strażnikami tego obozu. Leżeliśmy więc w zagajniku i czekając na wymarsz i
dalsze rozkazy z Rzeszowa zabijaliśmy czas opowiadaniem "kawałów", czyszczeniem broni itp. Ja byłem uzbrojony w niemieckie MP a Ludwik w zrzutowego angielskiego "Stena".
Miałem również "prywatną" broń w postaci belgijskiego pistoletu FN.
Późnym popołudniem usłyszeliśmy z tyłu strzały a z frontu i z boków ujrzeliśmy tyralierę żołnierzy radzieckich. Byliśmy okrążeni ze wszystkich stron. Żołnierze sowieccy krzyczeli
z daleka "nie strielajtie, my wasze druzja, partyzany ???? ???? wy okrążeni". Nastała pełna napięcia cisza - obie strony gotowały się do walki. Palba karabinowa za Nami
nasilała się. Nagle usłyszeliśmy donośny głos Naszego dowódcy "Nie strzelać" nie prowadzimy wojny ze Związkiem Radzieckim. Szkoda Naszej krwi. Składać broń !" Rzuciliśmy
broń a ja swoją "belgijkę" schowałem pod mchem.
Zaprowadzono Nas do jakiejś zagrody, czysto utrzymanej. Po drodze dołączyli do nas pod konwojem wyprowadzeni z głębi lasu AK-owcy. Jak Nam potem powiedzieli byli osłoną taborów i
tam właśnie zaczęła się wymiana ognia. Na starannie zamiecione podwórko w niesiono stół oraz krzesła. Oficer sowiecki wygłosił krótkie przemówienie, w którym obiecał Nam, że
zostaniemy zwolnieni po spisaniu personaliów i jeżeli ktoś będzie chciał to może wstąpić do armii polskiej, aby "dobić hitlerowskiego zwierza "wraz z niezwyciężoną armią
radziecką". Słowa sowieckiego oficera trochę uspokoiły niepewne nastroje i wzbudziły nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Mowa oficera była siarczysta, sypały się przechwałki
o sile komunizmu i armii radzieckiej i klątwy na faszystowskiego judasza.
Ponieważ zbyt dobrze znałem zakłamanie i przewrotność bolszewików przeto nie wierzyłem żadnemu słowu oficera i że zostaniemy zwolnieni. Nie musiałem też przekonywać Ludwika
Śliża, że należy skorzystać z każdej okazji żeby uciec. Postanowiliśmy uciekać w kierunku kępy drzew rosnących nie daleko zagrody. Siedzieliśmy pod płotem bacznie obserwując
strzegących Nas wartowników. Zrobiliśmy dziurę w płocie i zaczeliśmy się czołgać w kierunku drzew. na szczęście wartownicy nie dostrzegli Nas wśród rosnących tam łopianów i
pokrzyw. Zobaczyli nas dopiero niedaleko kępy drzew kiedy nie mając już żadnej osłony poderwaliśmy się do biegu. Schyleni biegliśmy zygzakami do zbawczych drzew i wówczas ruszyła
pogoń i posypały się strzały, Dopadliśmy kępy drzew i poczuliśmy się bezpieczniej. Przebiegliśmy jeszcze kilkaset metrów. Nikt już Nas nie ścigał. Polami doszliśmy do Nienadówki,
gdzie złożyliśmy meldunek o nieudanej koncentracji oddziału.
Żal mi było broni, a szczególnie poręcznej "belgijki". Postanowiłem więc - mając nadzieję, ze schowaną w mchu "belgijkę" odnajdę - udać się następnego dnia na jej poszukiwanie.
nazajutrz rano udałem się w rejon naszego zgrupowania. Odszukałem miejsce gdzie schowałem pistolet. Od razu zorientowałem się po rozgrzebanym mchu, że żołnierze radzieccy
dokładnie spenetrowali cały teren i zabrali ukrytą nie tylko przeze mnie broń i amunicję. Krążąc po okolicy zobaczyłem z daleka ogrodzony drutem teren w którym poruszali się
żołnierze radzieccy. Wówczas nie wiedziałem, że znajduje się tam lagier NKWD i że w ziemiankach tam wykopanych prawdopodobnie więzieni są AK-owcy z Naszego oddziału. Nie
wiem też czy to właśnie oni zostali przez NKWD zamordowani potem w lesie koło Trzebuski. Nigdy też więcej nie spotkałem kogokolwiek z rozbrojonego naszego oddziału.
Czas płynął szybko. Ojciec jeździł po województwie rzeszowskim wiązać porwane struktury AK a ja zastanawiałem się co dalej robić, bowiem widać było gołym okiem agonię Niemiec
Hitlera. Zaczęły się pierwsze aresztowania i rewizje. Na początku października 1944 roku został aresztowany przez UB mój Ojciec. Mnie wówczas udało się wyskoczyć przez okno i
uciec. Zacząłem się ukrywać, przed aresztowaniem. Wiedziałem, że ukrywanie się na dłuższą metę jest nie możliwe. Musiałem wyjechać i zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Spotkałem
pewnego dnia, syna kierownika szkoły w Nienadówce. poradził mi żebym poszedł do wojska, gdzie UB nie będzie mnie już poszukiwało. Postanowiłem posłuchać jego rady wiedziony
bardziej instynktem szczutego człowieka, niż rozsądkiem. Postanowiliśmy, że do wojska pójdziemy razem. Tak też i stało się.
Do starej walizki zabrałem przedmioty, które uznałem za niezbędne oraz chleb i słoninę ofiarowaną przez Śp. ciotkę Marysię o dobrym sercu. Jeszcze krótkie pożegnanie,
udzielenie błogosławieństwa na drogę przez ks. Bednarskiego ostatnie spojrzenie na Nienadówkę - autobus ruszył i oderwał kawał mojego życia od ziemi moich ojców, gdzie spędziłem
ciężkie lata wojny.
---
25 czerwiec 1994
---
Edward Chorzępa
Warszawa ul. Grójecka 113 m50
|