WIADOMOŚCI
KALENDARIUM
MIEJSCOWOŚĆ
MAŁY KATYŃ
WYWIADY - 1994
OŚWIATA
TRADYCJA
LUDZIE
ZBIÓR LISTÓW
PAMIĘTNIKI
ZAPISKI - SZKICE
GALERIA 1
GALERIA 2
GALERIA 3
GALERIA 4
FOTO ZMIANY
FOTO KOLOR
SZUKAM....
REDAKCJA
ARCHIWUM
KSIĘGA GOŚCI
LINKI
Connect to Facebook
Foto zmiany
Losowy album
Zostań współautorem !
Napisz do nas
Nasze Statystyki Odwiedzin
Hasło -
sprawdzam
Antoni Buczak (wspomnienia)
Connect to Facebook
ARMIA KRAJOWA
Album rodziny Buczak
napisano 11.11.1994
Antoni Buczak
ul. Sikorskiego ///
Rzeszów
WSPOMNIENIA I FAKTY PRZEŻYTE PRZEZ ANTONIEGO BUCZAKA ps. REFOSZ.
żołnierza Armii Krajowej, działającym w Nienadówce, w powiecie kolbuszowskim i nie tyko, za okupacji niemieckiej i po wejściu bolszewików
Nie są to wszystkie opisy mojej działalności, bo po tylu latach, a jak to piszę, to za parę dni, tj.
23 na 24 listopada 1944 r.
dobiega 50 rocznica naszej, nie tylko mojej, ale rodzinnej, tragedii. Przez cały czas tego PRL nie mieliśmy żadnych szans dostania się na jakąś uczelnią, bo nam wszędzie odmawiano i rodzina
Buczaków
była na czarnej liście.
Przykład: gdy zacząłem pracować zawodowo w WZM w Siemianowicach i w tym czasie otwarto w Bytomiu Technikum zawodowe, a dyrektor techniczny tego zakładu namówił mnie abym poszedł do tego technikum i zostałem przyjęty do czasu gdy nadeszła moja opinia z UB, już natychmiast zostałem skreślony. I nie tylko ja, ale resztę rodzeństwa próbowało, ale nie było żadnych szans. Ja uzupełniłem swoje wykształcenie przez rożne kursy: kurs czytania rysunku technicznego na poziomie średnim, kurs czeladniczy, kurs mistrzowski, jak również wiele innych kursów zawodowych. Nie tylko jako, ale cała moja rodzina nie miała żadnych szans na jakieś wyższe wykształcenie. Nawet syn mój studiujący na Politechnice Rzeszowskiej był prześladowany i utrudniano mu zdobycie dyplomu (...) niżej opisane fakty są przeżyte przeze mnie osobiście, nie wszystkich można zapamiętać po 50 latach, ale te o których opisują mogę, się z czystym sumieniem popisać, bo są przeżycia, których siw nigdy nie zapomina.
Wspomnienia przeżyte za okupacji niemieckiej i okupacji bolszewickiej.
ARMIA KRAJOWA
W naszym regionie tj. kolbuszowskim, sokołowskim i w Nienadówce Armia Krajowa powstała w drugiej połowie roku 1942. Wcześniej były jakieś organizacje mało liczące się u społeczeństwa. Armia Krajowa, tworząc się, cieszyła się ogromnym autorytetem i poparciem społecznym, była to organizacja czysto wojskowa, kto chciał być w AK, musiał złożyć przysięgę przed dowódcą, że będzie wierny rozkazom jak i dochowa tajemnicy, nie zdradzi nikogo ze swoich członków. Takim dowódcą w Nienadówce okazał się,
Guzenda ps. “Ryś"
,
nauczyciel i świetny organizator, on to właśnie nas przyjmował i zaprzysiężył do AK.
W miarę czasu coraz więcej członków wstępowało do AK, a nie wszyscy to byli, co służyli wcześniej w wojsku. Ja miałem w ten czas 19 lat:
Jasiu Ożóg
21 i było nas dużo takich nieprzeszkolonych wojskowo.
Dowódca więc zorganizował nam przeszkolenie i stworzył kurs podoficerski, który prowadzony był równolegle w Nienadówce górnej i dolnej, ilu na ten kurs uczęszczało, nie pamiętam dokładnie, ale kilkunastu nas było.
Szkolenia w Nienadówce górnej odbywały się w naszym domu rodzinnym. Moi rodzice mieli jeden dom w którym my się wszyscy wychowali, a drugi dom, był po zmarłych rodzicach i mój ojciec zrobił z tego domu pracownię czyli warsztat ślusarski, stolarski, a nawet kuźnię wybudował.
I właśnie w tym domu wieczorami odbywały się szkolenia szkoły podoficerskiej i nie tylko, po skończonym kursie podoficerskim był kurs minerski i zapoznawanie się z materiałem wybuchowym wszelkiego kalibru i robienie bomb własnej produkcji, przeważnie zapalających, potrzebnych oo dywersji. Były też szkolenia walki wręcz, dżudo, posługiwanie się bronią białą, jak i bronią palną. Przyjeżdżali na te szkolenia specjaliści, czasem z bardzo daleka i trzeba było ich nieraz przenocować, jak również i wyżywić.
Odbywały się również rożne zebrania członków AK, jak i odprawy dowódców, planowanie i uzgadnianie różnych dywersji czy sabotażu. Do lutego 1944 była prowadzona tajna szkoła powszechna siedmioklasowa, bo przed wojną mało kto zrobił, siódmą klasę, bo były tylko 4 klasy, a przecież siódma klasa była niezbędna.
I właśnie
Guzenda
zorganizował tajną siedmioklasową szkołę przy udziale,
Jana Bolesława Ożoga
,
jako wykładowcy i nauczyciela, który odpowiadał za całość szkolenia, a miał do pomocy jeszcze dwóch nauczycieli z Sokołowa. Tajny kurs szkoły siedmioklasowej został ukończony w 1944 r. Na egzamin przyjechało 2 profesorów i wszyscy uczestnicy kursu egzamin zdali pomyślnie. Egzamin odbywał się w naszym domu i właśnie przy tej okazji zrobiliśmy sobie zdjęcie pamiątkowe egzaminujących i nas uczestników tegoż kursu, był to początek czerwca 1944.
Brat mój
śp. Janek
mieszkał za okupacji niemieckiej w Rzeszowie z żoną i dzieckiem. Gdy zbliżał się front, w mieście było niebezpiecznie i właśnie w tym czasie niebezpiecznym przeprowadził się z rodziną do Nienadówki i zamieszkał w tym domu co się odbywały wszystkie szkolenia.
Front zbliżał się, a dla Armii Krajowej było bardzo dużo do roboty, aby przepędzić tego znienawidzonego szwaba. I właśnie w tym czasie były przygotowania do ogólnego uderzenia na szwabów, całej Armii Krajowej.
"Akcja Burza"
z równoczesnym wybuchem Powstania w Warszawie.
ZRZUT BRONI
Kłapówka k. Kolbuszowej otoczona lasami i tam znajduje się do 9 stawów hodowlanych rybnych. Stawy te są zaznaczone na każdej mapie wojskowe Polski. I właśnie ten teren dowództwo obrało na zrzut broni jako bezpieczne
(czy bo dzisiaj te stawy są zarybione, czynne, to nie wiem)
. Nie pamiętam, ale to był koniec czerwca lub początek, lipca 1944. Przyszło mi w udziale i bratu
Jankowi
być przy dowództwie i sygnalizacji, rozpalaniu ognisk, a już po zrzucie pozbieranie ładunku, oraz spadochronów i załadowanie na furmanki. I tak też się stało, szczęśliwie, że samolot aż z Włoch zjawił się na horyzoncie i bezbłędnie nadleciał na naszą sygnalizację oświetleniową, dowództwo miało dobre połączenie się z samolotem, obniżył lot, trzy razy okrążył teren i wyładował na spadochronach całą zawartość broni i amunicji. To wszystko trwało, z 15 minut i odleciał, na południe, kierując się na Duklę, powracając najkrótszą trasą. Dla nas zostawił, masę roboty, bo ładunek trzeba było odszukać nie zostawiając, żadnych śladów zrzutu, załadować na furmanki i odwieźć do przeznaczonego, miejsca. Ale to nie było naszą sprawą, byli do tego inni, co przygotowali melinę i zabezpieczyli przed Niemcami. Na drugi dzień zaraz rano zjechało gestapo i po lasach szukali przez kilka dni bez rezultatu, w akcji tej, jak mi wiadomo, wzięło udział od
1 000 do 1 200 żołnierzy AK.
MOJA DZIAŁALNOŚĆ I ROLA w ARMII KRAJOWEJ
Po szkole podoficerskiej i po tych wszystkich przeszkoleniach wciągnięto mnie do bojówki. Dowódcą moim był-
Nazimek ps. "Dżoker"
i pod jego rozkazy w ten czas należeliśmy. Od początku jak tylko wstąpiłem do AK, to byłem łącznikiem, rozsyłanie różnych meldunków, rozkazów, prasy, a nawet broni.
Ja,
Ożóg Jan s. Antoniego i Bełz Józef
tworzyliśmy tą trójkę, bardzo dobrze między sobą nam się współpracowało, to też dowódca widząc dobre wyniki, najwięcej nas zatrudniał, w rożnych akcjach dywersyjnych i za to nas awansował.
Jak wiadomo, w naszym domu prowadziliśmy warsztat ślusarski. Żołnierze nie mieli broni, w tym czasie broń się zdobywało, albo za duże pieniądze kupowało. Przynosili i to bardzo często broń do naprawy, odmawiać nie mogłem, a jak się nie dało ją naprawić u mnie w warsztacie, lub nie mogłem dorobić jakichś części, to dawałem mojemu bratu
Józefowi
, a on pracował w fabryce PZL u, w Rzeszowie i mi je dorabiał. I takim rusznikarzem byłem do końca, nie wolno było nikomu odmówić.
Co do różnych akcji dywersyjnych, to było ich mnóstwo, że nie sposób wyliczyć ich po pięćdziesięciu latach. Większość jest takich, których nie wolno ujawniać, po to się składało przysięgę żołnierską, żeby dochować tajemnicy a społeczeństwo nie musiało wiedzieć kto na tej akcji brał udział, najważniejsze, że był to dobry cel dla społeczeństwa i z pożytkiem.
Wielu Kolegów z AK, gdy przeszło niebezpieczeństwo komuny, za wiele się rozkręciło i dzisiaj udają bohaterów, co oni dobrego nie narobili dla innych. A fakty prawdziwe przemawiają inaczej. Gdy został aresztowany przez UB, to wszystko wyśpiewał i sypał wszystkich o których wiedział, akowcach i podpisywał wszystko co mu UB podsunęło.Przekonałem się na własnej skórze, bo na sołectwie podsuwali mi takie zeznania, które szkalowały Buczaków i wszystkich sypali.
A gdzie przysięga na wierność żołnierską ?
Jeśli chodzi o akcje ważniejsze to likwidacja gestapowca w Kolbuszowej
(wyszło mi z pamięci jak się nazywał ten morderca)
, było na niego 3 zamachy i dopiero trzecim razem udało się go zlikwidować przy stracie 2 naszych żołnierzy.
Zlikwidowany został, folksdojcz i sługus niemiecki Kaniasty, wracający furmanką z Kolbuszowej do Sokołowa. Rozpędzone były spędy bydła i niszczone papiery, księgi, spisy, ewidencje, zapisy kontyngentowe itd.
Robiło się wszystko aby szwabom utrudnić ściąganie kontyngentów. Takich spędów rozpędzonych przez AK było kilka, np. w Widełce, Bratkowicach, na Mazurach i w Nienadówce. Po tym ostatnim przypadło mi w udziale odwozić tych dygnitarzy i klasyfikatorów furmanką do Rzeszowa. Zostałem wyznaczony przez sołtysa. Gdy jechałem z nimi najbardziej mieli "pietra" gdyśmy byli na początku Stobierny, koło lasu "Cisowiec"
Przyszła tez kolej na likwidację tartaku w Turzy, z którego Niemcy masowo wywozili tarcicę, nawet szły transporty na front wschodni, a pobliskie lasy masowo wycinano. Dowództwo AK wydało rozkaz jego likwidacji. Przy udziale około 20 ludzi z bojówki- porozkręcano, zdemontowano wszystkie ważne urządzenia, a co się nie dało zniszczyć młotami, wysadzono dynamitem, w każdym razie po tej akcji Armii Krajowej, ten tartak już się nigdy nie podźwignął.
PARTYZANTKA
Gdyby nie te zrzuty, to broni by nie było, bo swojej to mieliśmy zaledwie kilka automatów i kilkanaście sztuk broni krótkiej. Nad tą bronią, jak i później nad zrzutową, czuwał oficer broni, któremu podlegała wszystka broń jaka się znajdowała na terenie kilku wiosek i w Sokołowie. Tym oficerem broni w stopniu porucznika był niejaki
Kuryś
z Wólki Sokołowskiej. On właśnie z podległymi mu podoficerami rozdał broń ochotnikom AK, którzy się stawili na punkt zborny.
Wspominam o ochotnikach, bo kto nie chciał iść, to przymusu nie było. Było to około
15 lipca 1944
(mogą się o kilka dni mylić)
, wieczorem cały pluton, około 40, a może więcej ludzi wyruszyło do lasu w kierunku Hucisko, Przewrotne ! Zaraz po wejściu do lasu zlikwidowano patrol niemiecki, w dalszym marszu już nie było przeszkód i tak dotarliśmy do punktu przeznaczenia w lesie napływały dalsze grupy ludzi i po przegrupowaniu cały oddział okrążył lasy kupienskie, bo tam były oddziały niemieckie. Nazajutrz gdyśmy patrolowali z dowódcą, w kilka osób, na skraju lasu zauważyliśmy samochód pancerny niemiecki, zamaskowany w gałęziach. Zaczęliśmy podchodzić do niego, aby lepiej rozpoznać, a dowódca nasz mówi, że to pewnie porzucony i śmielej zaczęliśmy pod niego podchodzić,
W tym momencie padła seria z tego pancernika z karabinu maszynowego i zraniono
Jana Ożoga "Tank"
,
(przestrzelona ręka), Biernat Władysław (ucięte palce), Nazimek - nasz dowódca - przestrzelone ramię.
Nazajutrz przegrupowano nas do leśniczówki pod las Bratkowicki i przygotowywano do ataku na Niemców. Dowódca przydzielił mnie i
Bełzowi Józkowi
, karabin maszynowy "Brem" i zajęliśmy wyznaczone stanowiska na betonowym mostku tuż kolo leśniczówki
(celem ostrzału drogi, gdyby wróg przekraczał)
. W walce nasz "Brem" spisał się świetnie na wyznaczonej pozycji
(tak powiedział nasz dowódca po skończonej walce)
. W tej walce zginęło - jak dowódca mówił - około 30 szwabów, zdobyto dużo sprzętu - broni i amunicji.
Nadciągała ta horda bolszewicka, mieli już teren oczyszczony od Niemców, ale z naszym dowództwem coś się nie układała współpraca, oddziały AK, ruskie zaczęli rozbrajać, a dowódców zabierać w nieznane. Dowódca otrzymał meldunek, że całe lasy otaczają sowieci celem likwidacji AK. Wydano rozkaz, natychmiastowego wycofania się z lasu do niewielkiego przylasku koło Porąb Kupieńskich. Udało się szczęśliwie wycofać bez strat, ale to tylko dzięki pomysłowości naszych dowódców i wprowadzenie w błąd dowódców sowieckich.
Podczas, odczytania rozkazu do wszystkich żołnierzy, dowódca podziękował żołnierzom za trud i chwilowo rozwiązał partyzantkę, AK przechodzi do podziemia, ponieważ z ruskimi się nie da współpracować. Każdy żołnierz z bronią wraca do domu na swoją rękę. Nie iść dużymi grupami, omijać ruskich, a co do broni, będą rozkazy. Była też prośba, a raczej odczytanie dalszych rozkazów nt.
“pomocy Warszawie"
. Kto chce pomóc Warszawie, na ochotnika niech wystąpi z szeregu i przejdzie na drugą stronę. Zgłosiło się bardzo dużo żołnierzy i Ci zostali jeszcze w lesie, a my każdy na swoją rękę wróciliśmy szczęśliwie do domu.
Po rozkazie
“pomoc Warszawie"
zgłosiłem swoją chęć, ale dowódca stanowczo odmówił, ponieważ nie służyłem w wojsku, nie miałem wojskowego przeszkolenia. Co z tymi ludźmi się stało, co zgłosili chęć pomocy Warszawie, to dobrze wiemy, tylko jednostki przeszyły, reszta została zamordowana w perfidny sposób i zakopana w
turskim lesie
.
Masowych grobów nie stosowali, tylko pojedyncze, lub najczęściej kilka mogił. Groby są nie w jednym miejscu, tylko porozrzucane po całych lasach i dobrze były maskowane. Tych ohydnych zbrodni dokonała zgraja bolszewicka
Koniewa
, który robił właśnie porządki na zapleczu frontu i likwidował Armię Krajową. Stacjonował w tym czasie na Mazurach k. Sokołowa i dowodził całą zgrają NKWD.
Ten przejściowy obóz w Trzebusce, to przecież jego dzieło opowiadał mi kolega
Kaszuba Kazek
, jak cudem uniknął śmierci i jego grupa 12 ludzi, co wyraziła chęć pomocy Warszawie. Grupa postanowiła i umówili się wszyscy, że gdyby wpadli w ręce sowietów, to będą się jednakowo tłumaczyć i zeznawać, wszyscy jednakowo. Nie uszli daleko, a już byli osaczeni przez NKWD, rozbrojono ich, wtrącono do ziemianki i wzywano pojedynczo na przesłuchanie.
(oczywiście z torturowaniem)
. Jak się umówili, tak zeznawali, że oni nie idą na pomoc Warszawie, tylko chcą wstąpić do polskiego wojska i służyć w armii polskiej. Po kilkunastu przesłuchaniach przewieziono ich do Łańcuta, bo tam się tworzyła jakaś jednostka wojska polskiego i włączono ich do polskiej armii.
ARESZTOWANIA I TRAGEDIA RODZINY BUCZAKÓW
Chociaż w skrócie opiszę naszą rodzinną tragedią doznaną przez NKWD, a później przez UB. Dnia 23 listopada 1944 r. wieczorem do Nienadówki górnej przyjechało dwa samochody wojska NKWD i zatrzymali się na pastwisku blisko naszego domu. Czterech z nich w stopniu wyższej rangi i kilku żołnierzy weszło na nasze podwórze, bacznie wszystko obserwując, a ci "komendziory" weszli do mieszkania., w domu byłem tylko ja ze starszych. Padło pytanie
kak familia ?
Zorientowałem się, że chodzi im o nazwisko, więc je powiedziałem.
A kuda jest Jan ?
nie wiem, odpowiedziałem. Jeszcze padały różne pytania, ale ja udawałem, że nic nie rozumiem. Wyszli z domu, obserwując całe nasze obejście i zaglądając do wszystkich pomieszczeń. Samochody odjechały na Trzebuskę, w kierunku Turzy, ale nie na długo, bo po kilku godzinach byli z powrotem.
Ja, jak tylko wyszli z domu, siadłem na rower i pojechałem do mojego brata
Janka
, dać mu znać co się wydarzyło i że się o niego pytali, brat
Janek
młócił zboże po ludziach, bo miał swój motor a młocarnię pożyczoną. Nie przejął się tą wiadomością i nie posłuchał jak mu radziłem, żeby na noc nie przychodził do domu, a przenocował u ludzi. Po skończonym omłocie przyszedł do domu, po kolacji pobawił się z córeczką i jeszcze w ten czas go namawiałem żeby nie spał w domu, tylko szedł ze mną spać do stodoły, bo tam miałam pierzyny
(to była melina na wypadek jakiegoś zagrożenia)
.
Po wyjściu od brata jeszcze skontrolowałem czy nam coś tam nie zagraża, nic nie zauważyłem i poszedłem do meliny spać. Usnąłem, przebudziły mnie duże serie strzałów z automatu i jęki postrzelonego mojego brata na ogrodzie sąsiada
Nowaka
. Zauważyłem przez szpary w stodole dużo żołnierzy ruskich, co ich rozpoznałem po mowie. Rannego brata zabrali do jego domu i w takim ciężkim stanie leżał do rana. Rano przywiozła księdza z Panem Bogiem, sąsiadka, służąca,
Sondej Stanisława
, bo ruchy wszystkich domowników były ograniczone. W drodze do szpitala brat
Janek
zmarł.
Pogrzeb miał być w niedzielą, a w sobotę, w nocy znów przyjechało NKWD i zabrało zwłoki z trumną przez okno, włożyli na samochód ciężarowy i pojechali w kierunku Trzebuski i Turzy.
Rano ludzie schodzili się na pogrzeb, a tu ciała ani trumny nie ma
I w ten sposób załatwili jednego Buczaka.
Jak już wspomniałem, podczas tego wydarzenia byłem w melinie i nie ce dało się w żaden sposób wyjść, bo wkoło stodoły naszej i sąsiadów było dużo ruskich. Powyciągali ze stodoły wiązki słomy i tak czekali aż do rana, jak się zrobi widok. Rano zaczęli rewizją od stodoły sąsiada
Nowaka
. Wszystko ze stodoły wyrzucili, nawet i zboże nie młócone. Przyszła kolej na naszą stodoły, usiłowałem zbiec, ale się nie powiodło, wpadłem, zabrano mnie do sąsiada domu i w niesamowity sposób torturowano,
gdzie jest broń, gdzie jest magazyn broni partyzanckiej ?
Po tej szczegółowej rewizji zrabowano nam wszystkie narzędzia ślusarskie, stolarskie, motor spalinowy, wszystkie narzędzia kowalskie, nawet i kowadła. Na początku listopada była zabita świnia, matka cale lato zbierała i suszyła sery na zimę, pozabierali skóry, powyprawiane na buty i dosłownie wszystko co stanowiło jakąś wartość, wrzucili to wszystko na ciężarowy samochód, mnie i brata
Józka
ze związanymi rękami na te wszystkie klamoty i zawieźli na NKWD do cokołowa. Mój młodszy brat
Staszek
podczas tego napadu NKWD, spał w końskiej stajni, gdy zauważył co się dzieje okręcił się prześcieradłem i przez dziurę w powale wsunął się na strych, gdzie była sterta plew, po o młotach. Podczas rewizji został przebity widłami przez ruskiego, ale nie krzyknął i przetrwał szczęśliwie całe aresztowanie.
Wtrącono mnie i brata do piwnic. Brata do jednej, a mnie do drugiej piwnicy, w której była woda po kostki, a w kącie duży kamień na którym mogłem jedynie usiąść ze związanymi rękami. Przy wyjściu z tej piwnicy siedział ruski z pepeszą, a na stołku świecił się kaganek przez całą noc i pilnowano nas.
Nie siedzieliśmy długo w piwnicy, zaledwie parę godzin, bo bez przerwy nas przesłuchiwano i maltretowano na górze. Na drugi dzień rano, na samochód, ręce powiązano i kilku konwojentów ruskich nas przewiozło do Rzeszowa na ulicę Jagiellońską, na komendę NKWD
(obok budynku)
Przeżyliśmy piekło na przesłuchaniach i po dwóch tygodniach przeprowadzona nas do budynku UB na dalsze śledztwo i tortury. Polakom-ubekom. I znów się zaczęło wszystko od nowa, przesłuchania w nieskończoność, a tortury boleśniejsze, bo były od Polaków.
Chodziło głównie - kto należał do AK i gdzie jest broń partyzancka, Kto był dowódcą, kto ma broń. Były takie noce i dnie że po dwa dni trwały bez przerwy przesłuchania dzień i noc, oni się zmieniali, a ja upadałem z wycieńczenia, a po takim przesłuchaniu wtrącony do ciemnicy jak bydlę, wspominam o ciemnicy, bo siedział tam razem ze mną bity i maltretowany i jak się później okazało był to szef wywiadu AK na okręg rzeszowski, niejaki
Rogowski
. Takie miał nazwisko w ten czas
(podobno stracony jeszcze w 1944 r)
Mogę tak szczerze powiedzieć, że dzięki niemu i jego pouczeniom, ja jeszcze dzisiaj żyję. Znał trochu moją sytuację i zwierzyłem się mu częściowo o co jestem oskarżony. Okazało się, że znał dokładnie działalność AK na terenie Nienadówki i okolic, a nawet był osobiście w Nienadówce. Mówił - jesteś młody, życie przed tobą, pod żadnym pozorem nie wolno Ci się przyznać do niczego, bo jak się przyznasz, dopiero wtenczas czekają Cię tortury i zginiesz. Trzymaj się twardo, udaj nawet głupka, takiego ciemnego wieśniaka po 4- klasach. Wkrótce go zabrali ode mnie z ciemnicy przy słowie
"trzymaj się Antek"
i już o nim nic nie wiedziałem.
(podobno został stracony)
.
Skorzystałem z jego pouczeń i do końca moich prześladowań. Na UB siedzieliśmy do 12 grudnia 1944 r. Nic nie wykrzesali, postanowili zemścić się w inny sposób. 12 grudnia bardzo dużo osób z Jagiellońskiej przeprowadzili na Zamek
(mówili, że pójdziemy do wojska)
), a już wtenczas przygotowywali wywóz AK na Sybir
(jak się później okazało !)
. Na zamku dano nas do piwnic w suterenach, porozdzielano wszystkich, a mnie dano na celę 28. Było nas na stanie 22 osoby, a cela 3X4 m., żadnych sienników ani koców nie było, spaliśmy na gołej podłodze, szczęście że nie na betonie, a przykrycie było własnymi ciuchami, gdy kto je miał.
Wszystko to byłaby jeszcze znośne, gdyby nie wszy i pluskwy, więźniowie byli tak zawszeni, że nie dawaliśmy rady, jedyne zajęcie wszystkich to było bicie wszy przez cały dzień. Do tego dokuczał nam głód, którym nas morzyli i zimno.
W wigilię 24 grudnia zostałem wezwany na przesłuchanie przez takiego Żyda bolszewickiego, co kiepsko mówił po polsku, i od nowa - gdzie bron bo o to głównie chodziło, a że nic nie wskórał, to wtrącił mnie w suterenach do ciemnicy, do takiej dziury 1X2, bez podłogi i bez pryczy, spanie moje było na kucąco w kącie, bo na mokrym cemencie nie szło się położyć. Wszy i głodówka, a w nocy przychodzili, aby ze mnie co wyciągnąć i bić. Dostawałem tylko raz na dzień - 1/4 litra czarnej kawy, poza tym niczego i w takich warunkach trzymano mnie w tej ciemnicy do 3 stycznia, czyli 9 dni., bo właśnie 3 stycznia był już drugi z Polski wywóz AK do Rosji
Wyciągnięto mnie z tej ciemnicy na korytarz, na którym już stało obróconych twarzą do ściany setki żołnierzy AK. Przyprowadzono do tych "komandziorów" ruskich, zapytano jak się nazywam i wtenczas upadłem im tam kilka razy, robiło mi się ciemno w oczach, a mówiłem tylko szeptem i padałem z wycieńczenia. Ruskie coś tam sprawdzali w papierach, coś tam pogadali między sobą i strażnik zaciągnął mnie na celę 28. Pierwsze słowa to usłyszałem na celi
"patrzcie jakiego Ukraińca nam dali"
, i dopiera poznał mnie po chwili kolega
Janek Bosek
z Bud Łańcuckich -
"Antek, to Ty ?"
I ten chłopak i kilku innych ratowali mnie, dzieląc się ze mną każdym kęskiem chleba.
I dzięki nim powoli dochodziłem do siebie. I tylko dlatego uniknąłem wywozu do Rosji, że się znajdowałem w takim stanie. Moja rodzina w dalszym ciągu nic nie wiedziała o Nas, czy żyjemy, a we wsi krążyły pogłoski, że nas wywieziono do lasu i rozstrzelano. Brata
Józka
wywieziono oo Rosji a ja zostałem na zamku w Rzeszowie i oddany pod sąd. Na mojej celi znalazł się aresztowany
Ozimek Leon
z Kolbuszowej, przedwojenny policjant, właściwie nie miał żadnej sprawy, tylko go oskarżali, że należał do AK. Była nadzieja, że mogą go zwolnić lada chwila. Ja opowiedziałem mu swoją sytuację i prosiłem go, że gdy go zwolnią, by dał znać mojej rodzinie w Nienadówce, że jestem i żyję na zamku w Rzeszowie. Tak też się stało, został zwolniony i dał tą wiadomość_ mojej rodzinie.
Pierwszą paczkę żywnościową i bieliznę otrzymałem od rodziny w lutym, po 3-ech miesiącach aresztowania, a rodzina straciła już nadzieję, że my jeszcze z bratem żyjemy. Po drugiej paczce już nawiązałem łączność poprzez grypsy z moim młodszym bratem
Staszkiem
, co udało mu się uniknąć aresztowania. Grypsy te wysyłałem w brudnej i zawszonej bieliźnie, co można było wysyłać tylko przy pobraniu paczki i oddaniu brudnej bielizny, grypsy pisałem na bibułce do papierosów i wkładałem w obrąbek bielizny, robiąc w tym miejscu nieznaczny znak umówiony, skuteczność przesyłki była nie do wykrycia.
Dopiero wtenczas mogłem się odwdzięczyć tym, którzy mnie ratowali w moich ciężkich chwilach. Jeszcze wspomnę o buncie więźniów, co miał miejsce w styczniu 1945 r. Przez dwa tygodnie nie dostawaliśmy w ogóle porcji dziennej chleba. Już tak było, że z głodu więźniowie puchli. Na mojej celi byli chłopaki tak wygłodzone, że im było już wszystko jedno i zaczęli krzyczeć na cały głos, że my chcemy chleba. Natychmiast poderwały to inne cele i po paru minutach całe więzienie krzyczało
"my chcemy Chleba !!"
Nie uszło więcej jak 2 godziny i juz chleb rozdawali po celach.
Jak już wspomniałem że oddano mnie po sąd i istotnie tak było. Nie pamiętam tej daty, ale to było na początku marca 1945 r. Z zamku przewieziono nas 5 osób samochodem - więźniarką, na ul. Jagiellońską na drugie piętro
(nad sklepem myśliwskim)
. Był tam wówczas sąd wojskowy, ale chyba ruski, do sądzący byli w mundurach ruskich i nie rozmawiali po polsku.
(po polsku kaleczył tylko tłumacz)
Przede mną było sądzonych czterech dezerterów, co się uchylali od służby w wojsku. Zasądzono ich na karę śmierci.
(ale później im to zamieniali na 5 lat więzienia)
Mnie zasądzono na 6 lat więzienia i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. Wysiedziałem
1 rok
i na tą pierwszą amnestię jaka była w 1945 r. wyszedłem na wolność.
Ale nie na długo. Pu wyroku dano mnie na celę 55, II piętro tam byli wszyscy po wyroku i oczekiwali na wywóz do więzień karnych. AK-owców wywozili przeważnie do Wronek.
DALSZE PRZEŚLADOWANIA BUCZAKÓW PRZEZ ŁUKOWICZA z UB
Jak już wspomniałem: wyszedłem na wolność, ale nie na długo, tak istotnie było, bo po kilku tygodniach znów zostałem aresztowany przez UB z Kolbuszowej, przez Łukowicza. Przyjechał z kilku takimi jak on, zrobiono rewizją i znów pokradli z domu co się tylko dało, a mnie zabrano na UB do Kolbuszowej i torturowano. Zarzuty miałem te same, ale wychodziły też - nowe sprawy, bo dużo chłopaków było aresztowanych i nie szczędzili oni języka na
Buczaków
. Trzeba się było bronić, ale ja już byłem wcześniej przeszkolony i już wiedziałem, jak się bronić. Po miesiącu wywieźli mnie do Rzeszowa na UB i po kilku miesiącach wypuszczono mnie.
Kto to był Łukowicz ?
Był to łotr i kat żołnierzy AK. W niesamowity sposób znęcał się nad akowcami, wierny sługa stalinowski. Po jego przesłuchaniach niejeden został kaleką, a nawet poniósł śmierć. Mam tu na myśli
Jakuba Noworóla
, żołnierza AK, był on torturowany do tego stopnia, że po kilkunastu dniach zmarł. Łukowicz widząc, że przeholował, szybciutko odstawił, go na UB do Rzeszowa i to są skutki torturowania przez Łukowicza, był postrachem dla akowców, sam jego wygląd przerażał, a co dopiero przesłuchania. Nas i moją rodzinę postanowił zniszczyć. zaraz po naszym pierwszym aresztowaniu przez NKWD, przyjechał do mojej matki i straszył, że jeśli mu nie powiedzą gdzie jest magazyn broni, to pojadą na Sybir całą rodziną, a mojemu bratu Władkowi, co miał w ten czas 9 lat wybił zęba, bo nie chciał nic powiedzieć. Przestraszona matka moja, przez kilka razy dawała dzieci na nocleg do swojej siostry, w obawie przed wywozem na Sybir. I właśnie w tym czasie, czyli w jednym roku zabrano matce krowy, jako obowiązkowe dostawy, właśnie z rozkazu Łukowicza.Tak się tłumaczył sołtys Andrzej Prucnal, gdy go o to zapytałem, gdy wyszedłem z wiezienia pierwszym razem, czyli w 1945 r.
Po drugim aresztowaniu przyszła kolej na trzecie aresztowania, też przez Łukowicza i tym razem miałem bardzo ciężką sprawę, bo mnie zasypał były oficer broni, który się nią opiekował za okupacji niemieckiej, nie jaki
Kuryś
, z Wólki Sokołowskiej. Zaraz po wyzwoleniu Kuryś wstąpił do wojska polskiego, aby uniknąć wszelkich kłopotów AK-owskich, ale i to go nie uratowało, bo go ktoś sypnął i ściągnęli go z wojska już w stopniu majora na UB w Rzeszowie.
Jak już wyżej wspomniałem o rozejściu się z partyzantki i każdy z bronią poszedł do domu. A później ta broń była od każdego ściągnięta i to właśnie przez Kurysia i mojego brata Janka w 1944 r. Ściągli ją na nieszczęście do nas, załadowali na furmanką i wywieźli do przeznaczonego miejsca, a ja brałem w tym udział. To było w 1944 r.
I znowuż przyjechała ta bestia "ubowska" Łukowicz z tą swoją bandą i zastał mnie na spaniu i zaraz przystąpił do katowania mnie na łóżku, po piętach i gdzie się dało, nie mogąc wytrzymać bólu, zacząłem krzyczeć. Moja matka, idąc po wodę do studni, usłyszała mój krzyk i weszła do domu, zaczęła krzyczeć na niego, dlaczego mi bijesz syna, on na to: "Ty stara kurwo, wychowałaś bandytów" i wyrzucił ją na pole, a w krótkim przesłuchaniu pytał się mnie czy znałem oficera Kurysia z AK. Od razu zorientowałem się, że Kurysia już mają i teraz dopiero się zacznie, zabrali nam aparat radiowy 6—cio lampowy i wiertarkę elektryczną dwubiegową, którą brat Staszek przywiózł z zachodu.
Potrzymano mnie kilka dni w Kolbuszowej i zaraz przewieźli do Rzeszowa na UB. Tam już czekał na mnie na osobnej celi oficer broni AK, nie jaki Kuryś. Zdawałem sobie sprawę z tego co mnie czeka, była to sytuacja beznadziejna dla mnie, ale westchnąłem głęboko do Boga i Matki Najświętszej, prosząc o ratunek i utrzymanie przy życiu.
I zaczęło się przesłuchanie z udziałem Kurysia, w asyście kilku ubeków. Pierwsze słowa Kurvsia - Antek, to Ty mi pomagałeś ładować na furmankę i odwiezieniu broni, przecież się znamy bardzo dobrze, i nie ma sensu już ukrywanie broni, tylko ją oddać. Pierwszy zastrzyk dla mnie po takich słowach, ale głowy nie straciłem i przyjąłem metody udawania głupiego, ciemnego wieśniaka. Kompletnie się do niczego nie przyznawać - to był mój jedyny ratunek. Kurysia się wyparłem, że go w ogóle na oczy nie widziałem nigdy, a on mi przypominał jak często przychodził do mojego brata Janka i przynosił różną broń do naprawy, a ja ją reperowałem dla AK-owców, a nieraz to nawet byłem głodny, to od matki przynosił mi jedzenie. Owszem, wszystko się zgadzało i to dobrze pamiętał zdrajca, bo inaczej nie można się o takim wyrazić, i to miał być oficer broni AK. I jeszcze mówi, że nie pamięta dobrze gdzie tą bron zawieziono i że ja znam lepiej te lasy, to mogę wskazać, gdzie ona jest
(bezczelność i podłość)
.
To pierwsze przesłuchanie z Kurysiem trwało przez całą noc i nic ze mnie się nie dowiedzieli. Na drugim przesłuchaniu też twardo się broniłem, a Kurys wpychał i przypominał i sypał, co tylko wiedział. Przyszło trzecie przesłuchanie razem z Kurysiem, i zauważyłem, że i jemu dostało się doorze w kość i był załamany i znów zaczął mi wciskać, tłumaczyć, że oddamy broń i będziemy spokojni, wolni, ale zaczęło się Kurysiowi kręcić w głowie, bo na mnie zamiast Antek często wyrażał się Wojtek, a "ubeki" bo ich było w ten czas czterech, bacznie to obserwowali. A moje zeznania wcale się nie zmieniły, jakie były na pierwszym przesłuchaniu, takie i na trzecim. Wyparłem się, że go w ogóle nie znam, nigdy nie widziałem, a Kurys opowiada jakieś niestworzone kłamstwa.
Zauważyłem w ten czas, ze "ubeki" więcej mnie wierzyli, niż Kurysiowi i po tym ostatnim przesłuchaniu, Kurysiem zajęła się informacja, UB i tak go niedługo wykończyli, bo się dowiedziałem, że jego ciało przywieźli na Wólkę Sokołowską. Podobno "ubowcy obwozili go tam gdzieś po lasach za tym magazynem broni, ale bez rezultatu. I może dlatego się tak wściekli na niego, że go wkrótce wykończyli. I w ten sposób uratowałem się i odparłem przed ostatni atak, jaki mnie spotkał. Po 2 m-cach mnie wypuszczono na wolność i już tym wszystkim byłem załamany,
Postanowiłem odzyskać wiertarkę i radio co Łukowicz zrabował, na interwencję moją u prokuratora wkrótce dostałem zawiadomienie aby się zgłosić po odbiór wiertarki i radia do Kolbuszowej na UB. I pojechał mój brat
Staszek
, odebrał, ale radio całkiem zdewastowane.
A ja postanowiłem wyjechać do Siemianowic i tam pracować zawodowo w Wojskowych Zakładach. Po roku pracy przeniesiono mnie służbowo do takich samych zakładów w Warszawie, w roku 1950 znów odszukał mnie Łukowicz z U8 i przyjechał do Warszawy, aby mnie aresztować.Tym razem już chodziło o odbicie poborowych w lasku Trzebuski i zabicie
Osetka z Górna
w tej akcji.
Na ten proces ściągli z innych więzień karnych,
(już wcześniej zasądzonych)
Jana Ożoga, Pyżyka, Bieńkowskiego, Prucnala Stanisława i Bełza Jana
aresztowali we wsi. I to cale bractwo, prócz
Jana Ożoga i Bełza Jana
, mnie zasypało, że tam brałem udział i byłem z nimi w czasie odbicia. Z Kolbuszowej zabrano nas do Rzeszowa na Zamek, dano nas wszystkich na celą przejściówkę i w ten czas właśnie miałem okazją na tej celi wyładować się na tych co mnie zasypali tj.
Pyżyk
już dokładnie nie pamiętał czy ja byłem, tylko
Prucnal Stanisław
twardo zeznawał, że brałem udział. Ale to już mi spadł kamień z serca, jeden świadek to nie świadek. Wkrótce odbył się proces.Tym, których przywieźli już z więzień karnych dołożyli do ich wyroku po kilka lat, a
Prucnal i Bełz
dostali po 5 lat, zasądzeni, a ja wyszedłem na wolność i wyjechałem do pracy w Warszawie.
Takich zbirów jak był Łukowicz z Kolbuszowej na UB było więcej. Na 1 miejscu bezkonkurencyjny był
Łukowicz
, na drugim był
Łuski Józef
- sędzia śledczy, mieszka. Nowa Dęba, blok I m.4, a trzecim oprawcą był
Miazga
z Przewrotnego, były kłusownik, który obsługiwał i oprawiał więźniów AK.
Wspomną jeszcze o tej bandzie i złodziejach ze Stobierny, co zabijali i okradali ludzi, a później zwalali winę, że to robiła Armia Krajowa. Pewnego razu za okupacji niemieckiej dano nam znać, że jest do sprzedania na Przewrotnem "RKM" polski, po kampanii wrześniowej z 1939 r. Istotnie był i nocą przynieśli go
Bełz Józef i Kuba Noworól
do siebie. Po wyczyszczeniu był jak nowy, co Kuba był bardzo z niego ucieszony. Na ten czas przyszedł do Kuby,
RożeK Wojtek
, z Porąb Nienadowskich i
Kuba Noworól
chcąc się pochwalić co on to ma, pokazał mu swoją zdobycz, a ja, tak się złożyło, że byłem przy tym i po odejściu Rożka, radziłem mu żeby "RKM" dobrze schował, a Kuba postawi! go w kącie za łóżkiem, że go później schowa, tylko się ściemniło, komunisty ze Stobiernej już go miały i przy tej okazji pokradli mu różne rzeczy. Rożek był komunistą i kumplował z tymi bandziorami ze Stobierny, a podszywał się pod AK.
Parą słów jeszcze wspomną o
Janie Ożogu (Tank), s. Antoniego
, moim sąsiedzie. Przeżył ten chłopak niemało, bo u Łukowicza był też szczególnie prześladowany i torturowany, ale nie zdradził nikogo i niczego, był wzorem żołnierza AK, a tym hardziej mogę go ocenić, bo w bojówce tworzyliśmy jedną grupę i działaliśmy razem. Nie znam tej sprawy bliżej, bo w tym czasie siedziałem w wiezieniu, ale gdy wyszedłem pierwszym razem, to on mi pokazywał zdjęcia odkopanych grobów w Turzy i zwłoki pomordowanych" ofiar przez NKWD. Te zdjęcia zabrał mu Łukowicz, podczas jego aresztowania i zakazał mu o tym wspominać komuś, a jeśli zdradzi to komuś, to się znajdzie też tam gdzie te groby. Brat mój
Józef Buczak ps. "Rokosz"
,też po roku wrócił szczeliwie z Rosji i postanowiliśmy w kilku razem odszukać mojego brata, wykradzionego z trumną. Ja, brat
Józek, Bełz Jan, Ożóg Jan
odkopaliśmy kilka grobów co były świeżo chowane i zamaskowane, o których nam ludzi donieśli. Były to ofiary mordu NKWD, leżące prawie nago, ale nie udało się nam natrafić na grób brata. Dalsze szukanie grobu po lasach nie powiodło się, bo mnie ponownie' aresztowano i
Jana Ożoga
też.
Nie każdy w to uwierzy o czym wspomnę, jak nas karmiono na zamku w 1944 i 45 roku, a raczej jaka była higiena karmienia.Talerzy ani misek żadnych nie było, za miski służyły nam zardzewiałe puszki po konserwach i jak przyszła pora obiadowa, to w takim dużym koszu przynosili te puszki i każdemu do tej puszki wlewano kwaterką tej niby-zupy i szybciutko trzeba było to wypijać i oddawać tą puszką do kosza, bo już inne cele na nią czekały, nie było tam mowy o jakimś umyciu tej puszki, łyżek nie było, jak tam czasem wpadło kawałek ziemniaka, lub buraka, to była super-zupa. W 1945 r., po tym zasądzeniu mnie przez ruskich na 6 lat już byłem jako wiezień karny i mogłem już pracować
(bo w śledztwie nie było wolno pracować)
. Na Zamku, w suterenach, były warsztaty: ślusarski, kuźnia, krawiecki, szewski i stolarski. Te warsztaty były w suterenach, wszystkie w jednym korytarzu, oczywiście każdy warsztat w osobnym pomieszczeniu i oni bardzo potrzebowali tych rzemieślników do pracy i ja się zgłosiłem jako stolarz do pracy, bo kto pracował, to już były trochę większe te racje żywnościowe, no i człowiek był w zajęciu i czas się tak nie dłużył, no i co najważniejsze - więcej swobody i okazji do nawiązania łączności z innymi więźniami.
Rano nas wprowadzono do tych warsztatów, zamykano korytarz, a do ustępu chodziliśmy jeszcze piętro niżej i tam właśnie koło tego ustępu była cela śmierci, w której rozstrzeliwano więźniów, rozstrzeliwania odbywały się zawsze na do dnia, raniutko, gdy więźniowie jeszcze spali, ale te głuche strzały było słychać i na cele, i zaraz zwłoki brali do karetki konnej i wywozili gdzieś na
Pobitno
.
Cela śmierci wyglądała jakieś 3,5 X 6 m, na dole beton i ściek, jak w rzeźni, a na jednej ścianie parkan z desek i za parkanem był piasek i właśnie rozstrzeliwano więźniów pod tym parkanem.
Któregoś dnia wrócił z ustępu ze mną pracujący
Kida Staszek
, pochodził z Łowiska. Powiedział mi, że w celi śmierci leży 4 rozstrzelanych, Których nie zdążyli jakoś wywieźć
(coś ich tam zaszło)
. I ponownie poszliśmy obaj dobrze oglądnąć te ciała, straszny widok, leżeli pokrwawieni, jeden na drugim i ten straszny wyraz na ich twarzach, widzę to jeszcze dzisiaj i chyba do końca życia nie zapomną.
Zamknięcie do tej celi śmierci, było prymitywne, że łatwo można było z nim poradzić i tak te ciała leżały przez cały dzień i dopiero na drugi dzień ich zabrano. W tym czasie rozstrzeliwania dokonywali ochotnicy, oczywiście dobrze płatni, jeden to był nazwiskiem
Mróz
ze Staroniwy, drugi nazwiskiem
Niedziela
(jakiś przyjezdny)
byli oni strażnikami w wiezieniu i ochotnikami do rozstrzeliwań.
Na temat prześladowania naszej rodziny może zeznać moja siostra
Jula
, co dużo rzeczy i prześladowań pamięta. Ja, mając już 71 lat i po tych przeżyciach trudno mi sobie przypomnieć wszystkiego, będąc więcej w więzieniu niż na wolności.w każdym razie co do dzisiaj przeżyłem i pamiętam, to wszystko jest święta prawda, co napisałem i nie leją tu wody, ani żadnych oszczerstw nie używam. Przeżyłem to wszystko na własnej skórze, dzięki Bogu, nie pociągając z sobą żadnych kolegów AK. Przysięga żołnierska AK, była dla mnie świętością i jej dotrzymałem i może dlatego tak Bóg dał mi, że jeszcze żyję i cieszę się tym życiem doczesnym.
Close