Foto zmiany

Losowy album

Zostań współautorem !

Napisz do nas


Nasze Statystyki Odwiedzin
Hasło - sprawdzam
stat4u

Stanisława Stępień


postanowiłam, że przetrwam wszystko
Wspomnienia powstały na początku lat 70tych XX wieku. W jakimś czasopiśmie, którego tytułu już nie pamiętam ogłoszono konkurs na pracę pt. "Moje małżeństwo" Jej praca została dość wysoko oceniona i nagrodzona. Następstwem tego było ukazanie się ich w okrojonej wersji, w miesięczniku "Profile". Wspomnienia ukazały się w pełnej wersji w 1974 roku w zbiorze opowiadań pt. "Moje małżeństwo". Zdjęcia pochodzą z albumów rodzinnych.


POSTANOWIŁAM, ŻE PRZETRWAM WSZYSTKO.

- 1939 r.

Dwóch hitlerowców skuło ojca i zabrało na przymusowe prace do Niemiec. Nie rozumiałam dlaczego, byłam wtedy dzieckiem. Dopiero po roku otrzymaliśmy od niego list. Pisał, że jest zatrudniony jako oborowy u niemieckiego bauera. Pocieszał, że wróci. Czekaliśmy. Lata mijały. Aż wreszcie nadszedł radosny dzień powrotu ojca z niewoli. Przywiózł dla mnie śliczną lalkę. Była to dla mnie wielka radość. Ale trwała krótko, bo czego innego spodziewałam się po nim. Ojciec robił wymówki, że my, jego dzieci, jesteśmy już duże, że moglibyśmy iść do gospodarzy na służbę, choćby do pasienia bydła. Ojciec wynajmował mnie, ja tęskniłam za domem, a po kilku dniach służby wracałam do domu. Ojciec często wypędzał mnie z powrotem, lecz znów wracałam. Mama nie miała wiele do powiedzenia. Ciężko jej było wychować siedmioro dzieci mając małą, bo dwu - hektarową gospodarkę. Moje starsze rodzeństwo wyjeżdżało w tym czasie do pracy na ziemie zachodnie.


- 1959 r.


 Zapoznałam chłopca z naszej wsi, był przystojny, ładny. Kochaliśmy się, przyjeżdżał 6 kilometrów rowerem, planowaliśmy wspólne życie. Ojciec mój był temu przeciwny. Z Gienkiem, tak miał na imię, spotykaliśmy się nadal, byłam w ciąży. Gdy powiedziałam mu o tym, nie chciał wierzyć. Przyszedł tylko jeszcze dwa razy, znikł bez słowa. Prawdopodobnie wyjechał, nie wiedziałam dokąd, był to wrzesień 1959 roku. Nie mówiąc o tym
rodzicom, pojechałam do pracy, w woj. Wrocław. Dostałam pracę sezonową w cukrowni, myśląc, że uda mi się odnaleźć chłopca. Miesiące mijały. Sezonowa praca się skończyła, a ja musiałam wracać do rodziców. O Gienku nie miałam wiadomości żadnych. Wreszcie pewnego popołudnia ojciec wszczął awanturę mnie i mojej matce, że wychowała córkę na taką kurwę. Właśnie była niedziela, ojciec wrócił z kościoła. Słyszał zapowiedź, Gienek żenił się z inną. Wtedy miałam za swoje, była zima. Siedziałam w domu, ojciec miał czas, aby swoimi przykrymi słowami dać mi nauczkę. Wołał za mną publicznie, lecz było już za późno, nie jadłam, nie spałam, były to straszne dni do przeżycia.


19 maj 1960 r.

Był to pamiętny dzień w maju 1960 roku... Pasę krowy, czuję się źle, lecz nie wiem dlaczego, a to zbliżał się poród. Nie było mowy o odwiezieniu mnie tam gdzie trzeba. Ojciec nie chciał się za mnie wstydzić. Poród odbyłam w domu, w położną zabawiła się moja matka, ubolewając co sobie narobiłam. Urodził się syn, śliczny, zdrowy. Matka moja za to do końca życia miała wymówki od ojca, że jej przyrządy do porodu to lniane nici i nożyczki zardzewiałe. Przeszły dni złe, nastały jeszcze gorsze. Matka opiekowała się dzieckiem. Ja szłam do pracy w polu, lecz ojciec stale narzekał. Namawiał nawet matkę, aby wrzuciła dziecko do worka po cemencie i zaniosła utopić w studni mego chłopca, lecz matka tego nie uczyniła.
Dziecko chowałyśmy z matką wspólnie. Gdy synek miał trzy lata, zapomniałam o tragedii, pojechałam znów do pracy wesoła, jak dawniej. Dziecko zostało z matką, za co miałam jej przysłać wynagrodzenie. Podjęłam pracę znów w tej samej cukrowni. Nikt nie wiedział, że mam dziecko. Byłam lubiana przez otoczenie. W pracy poznałam człowieka. Był to 27-letni Tadeusz. Podobał mi się. Potem dopiero dowiedziałam się, ale było już za późno, że miał za sobą nie najlepszą przeszłość i był wdowcem. Nie kochałam go, znajomość polegała na rozmowach w fabryce, w domu już pilnował mnie ojciec. Tadzik każde nieudane spotkanie ze mną opijał wódką.
20 grudnia 1963 r.

Dzień zakończenia pracy. Żegnamy się chłodno z Tadzikiem i z ojcem odjeżdżamy. Myślałam, że skończy się wszystko, lecz Tadzik myślał inaczej, choć rozstaliśmy się chłodno, Tadzik nas odszukał i przyjechał do nas. Zapewniał rodziców, że - pomimo dziecka - ożeni się ze mną. Nie ufałam mu, ponieważ pił. Zapewniał, że pił nie będzie, że znajdzie blisko pracę, że będzie nam dobrze. Znalazłam się w rozterce. Co robić? Ojciec nalegał, chciał się pozbyć córki z dzieckiem. Tadzik u nas przecież zamieszkał, znów wstyd bo bez ślubu. Wkrótce się zgodziłam. Ślub cywilny opłaciłam sama, Tadzik nie miał ani grosza w kieszeni. Smutny był to dzień dla mnie. Szłam za człowieka, którego nie kochałam. Tadzik szukał pracy, lecz długo jej nie znalazł, bo jej nie szukał, pieniądze pożyczone na bilet przepijał, pracy nie było. Sytuacja moja stała się jeszcze gorsza.


- 1964 r.

 Było to w kwietniu, odbył się nasz ślub kościelny, smutny również, padał deszcz, ulewny strasznie, w kościele pękła elektryczna żarówka, zaczęły się wyładowania atmosferyczne, gdy wracaliśmy, biły pioruny. zdawało mi się, że płacze ze mną cały świat. Lecz Tadzik się cieszył, cieszył się nie z żony, tym bardziej nie z dziecka, lecz że jest okazja do popicia, kolegę miał dość hojnego do stawiania. Wesele było bez wódki, jak się
nazywa we czwórkę. Lecz była zabawa o pół kilometra od nas. Tadzik zostawił żonę i dom, poszedł. Uczestnicy zabawy, widząc pana młodego, raczyli go wódką, bo wiedzieli, że po to tu przyszedł. Tadzik spity do nieprzytomności powraca do domu. Tadzik pijany wpadł do rzeki i z niej nie mógł wyjść, leżał. Przypadkowo spotkali go chłopcy, wyciągnęli, przyprowadzili do mnie. Krzyczał, strasznie klął, wyzywał, szarpał ubranie, podarł koszulę. Myślę, początek mego małżeństwa.


- maj

Potem było lepiej. Spostrzegłam, że zostanę matką. Tadzik zaczął pracę w cegielni, był dobry, szanował syna, lecz nadszedł list od jego rodziny. Matka jego pisze, że jakaś Jadźka, jego znajoma, przyjechała do nich, twierdzi że jest z Tadzikiem w ciąży. Straszna wiadomość. Spytałam: "dlaczegoś do mnie przyjechał ?" Nie odpowiedział. Odtąd stał się znów zły, poniewierał mego syna i często przepijał wypłaty.


- październik.

W październiku 1964 roku mąż wyjechał. Porzucił pracę, udaje się do swych rodziców z zamiarem podjęcia pracy w cukrowni. Ja zostałam w domu sama z dzieckiem. Rodzice mnie znienawidzili, mówiąc, że wzięłam pijaka. Od męża dostaję list, zaprasza mnie do siebie. Wyjeżdżam. Syn zostaje u moich rodziców. W grudniu miałam mu urodzić dziecko z małżeństwa. Zamieszkałam u jego rodziców. Żywiła nas matka, Tadzik pił, nie powracał nawet do domu.


- 3 grudnia.

Czuję się źle. Teściowa wzywa karetkę. Jestem na izbie. Poród. Urodziłam syna o wadze 4,50 kg, lecz byłam jedyną pacjentką na tej izbie, była to godz. 6 rano. Położna odebrała dziecko, odeszła, zostawiając mnie samą. Wróciła po czterech godzinach. Zostałam sama z krwotokiem, nie wiedziałam, że grozi memu życiu. Godz. 1030 położna wraca, zagląda do mnie, pyta, jak się czuję, lecz nie odpowiadam, nie poznałam jej, słyszałam jeszcze głos. Oczy moje były martwe. Czułam straszne zimno i dreszcze. Położna dzwoni po doktora. Słyszę słowa: stan groźny, upływ krwi duży. Nie rozumiem z tego nic, tracę przytomność.


- 4 grudnia.

Jestem już w szpitalu, dostałam krew, widzę na oczy, żyję. Prawdopodobnie dostałam szoku po porodzie. Czy to była prawda, czy wymówka położnej - dziś nie wiem. Mąż nie przejmował się tym. Odwiedzała mnie tylko teściowa i męża siostra.


- 12 grudnia.

Mąż przyjechał po mnie i dziecko. Jedziemy do domu. Dziecko płakało, ja przy nim, gdy nikt, mnie nie widział. Byłam w rozpaczy, co mnie jeszcze czeka, to dopiero początek. Mąż wraca pijany, pieniądze przepija, kłótnie z teściami, że nie mogą spać, bo dziecko krzyczy, oto moje małżeństwo. Mąż zwolniony z pracy, jedziemy do moich rodziców, zima w pełni, węgiel mamy, lecz innych zapasów brak, ale zima przejdzie, pomyślałam, mąż pójdzie do pracy, jakoś to będzie.


- 10 maj 1965 r.

Mąż otrzymał pracę w cegielni. Ja też pracowałam, jestem znów szczęśliwa, lecz los okazał się straszny, umiera nagle mój ojciec. Ja beczałam, mąż jest ucieszony, zostanie gospodarzem, lecz na gospodarce się nie zna, pije przy każdej okazji.



- 22 lipiec.

W lipcu w pobliskim mieście jest zabawa, mąż poszedł, okazja do popicia, wraca na "gumowych" nogach. Nie pytając mnie, zabiera z domu rower, nie pozwalam, chce go sprzedać na wódkę. Zostaję pobita, również ze mną moja siostra, uciekamy z domu, mąż odchodzi, odgraża się, gdy wróci to nas załatwi. Nadchodzi cicha, spokojna noc, mąż nie wraca, kładziemy się spać, lecz budzi nas straszny łomot do drzwi, uciekamy. Mąż pijany, odgraża się że musi mnie zabić. Słyszę, że ubiera dziecko, mówi, że jedzie do jego matki, jest 24 godz., pada deszcz, kałuże wody stoją wszędzie, nie pozwolę utopić dziecka w tym błocie. Wpadam, wyrywam Bogusia, bo tak się nazywa, z rąk pijanego męża. Bogusia mam, ale co to, leżę na ziemi, czuję, że jestem zalana krwią, zostałam pchnięta, padając głową o szafę, ranię ją. Podnoszę się, uciekam z dzieckiem 6 - miesięcznym pukam do sąsiadki, znajduję cichy, ciepły kąt.


- 23 sierpień.

Po ciężkiej i smutnej nocy nastał pogodny dzień, siostra wróciła do domu, ja już nie powróciłam, schroniłam się u sąsiada razem z Bogusiem, czuję się źle, mam potłuczony prawy pośladek, jest koloru fioletowego, pchnięta przez męża z dzieckiem, w dodatku 5 miesięcy ciąży, myślę, że zakończy się źle ze mną. Mąż otrzeźwiał rano, spostrzega, że nie ma mnie w domu, nie ma również Bogusia, pyta matkę gdzie jestem, matka odpowiada: wiesz chyba coś zrobił ?


- 24 sierpień.

Do domu nie wracam, przychodzi do mnie mój synek Jaś, prosi: mamusiu chodź, ojca nie ma cały dzień. Płakał, nie wracam. Wierzę w to, że gdzieś pije, aby na noc znów powrócić. Jaś wrócił do babci. Ja natomiast pomagam w obieraniu truskawek z szypułek. Był to sezon skupu. Byłam zamknięta na klucz w stodole, obok mnie spał w wózku mój synek Boguś. Czuję wielki żal do nieudanego małżeństwa.


- 26 sierpień.

Zbieramy truskawki na plantacji w polu, przychodzi Jaś, przynosi pocztówkę. Patrzę na adres nadawcy "Tadzik". Miejsce nadania Kraków. Myślę, wyjechał, na stacji puścił jeszcze kartkę. Wracamy wszyscy troje do domu Jaś, Boguś i ja, szczęśliwa, że nie ma pijanego taty i męża.


- 29 sierpień.

Mój synek, Boguś, w wysokiej gorączce, pieniędzy na leki nie mam. Wstyd mi gdzie iść, ludzie się śmieją. Boguś ma dopiero 7 miesięcy, a drugie za pasem. Dostaję parę zł., od matki na leki, lekarz stwierdza silne obustronne zapalenie płuc. Kieruje do szpitala, nie godzę się, otrzymuje W miejscowym ośrodku zastrzyki.


- 1 wrzesień.

Otrzymałam list od męża. Przeprasza, pyta o dziecko i pisze, że podjął pracę i prosi mnie o przyjazd z dzieckiem. Nie odpisuję.


- 2 wrzesień.

Boguś czuje się lepiej, będzie żył, praca polowa w pełni. Matka sprowadza drugą siostrę, zamężną, przyjeżdżają oboje z dzieckiem. Ja już jestem dla nich zawadą, starają się dokuczyć mi w różny sposób. Szwagier jest rodem z sąsiedniej wioski, będzie gospodarzył, bo umie robić na gospodarce - powiada matka.


- 9 wrzesień.

Drugi list od męża, nalega, abym przyjechała, zabierając obydwóch chłopców z sobą. Pyta, kto zajmie się mną przy porodzie, gdy nie przyjadę. Zapewnia czułą miłość i opiekę. Nie odpisuję.


- 15 wrzesień.

Trzeci list od męża i znów nalegania o przyjazd. Zastanawiam się, czyżby się poprawił. Odpisuję, że przyjadę. Wybieramy się w podróż. Podróż była szczęśliwa, mąż jest w domu, ale nie w swoim, lecz zamieszkał u swojej siostry. Jak się dowiaduję, mąż nie starał się wcale o własne mieszkanie. Siostra jest zamężna, mają 3 - miesięczną córeczkę. Mąż dzień spędzał przy pracy, wieczór w gospodzie, a noc byle gdzie, u swych Ojców, czasem przychodził do nas, nie ma za wiele miejsca, przecież to dwie rodziny. Jest tylko pokój z kuchnią. Mąż zarabia mało, dopożycza u swych rodziców, lecz nigdy nie zwraca. Matka czuje do mnie uzasadniony żal. Kiepsko. Życie nasze staje się szare jak jesienne pola.


- 23 listopad.

Czuję się źle, jestem słaba, nadchodzą bóle, mąż pijany wraca do domu. Wzywa karetkę. Odjeżdżam. Dziećmi zajmuje się moja siostra. Ja rodzę syna a wadze 4,45 kg. Jest czarny, podobny do męża. Lekarz stwierdza. że dziecko ma złamany lewy obojczyk przy porodzie. Ze mną jest znów źle, znów dawanie krwi, znów zastrzyki, tabletki. Lecz radość w sercu i spokój, nie widzę pijanego męża. Położna, która jest moją bratową, jej mąż jest mego Tadzika bratem, wzywa mnie do telefonu. Podnoszę słuchawkę, poznaję głos pijanego męża, dzwoni z gospody. Tłumaczy się, że przypadkowo się znalazł, ja też tłumaczę mu, że jestem tu też przypadkowo.


- 23 listopad.

Czuję się źle, jestem słaba, nadchodzą bóle, mąż pijany wraca do domu. Wzywa karetkę. Odjeżdżam. Dziećmi zajmuje się moja siostra. Ja rodzę syna a wadze 4,45 kg. Jest czarny, podobny do męża. Lekarz stwierdza. że dziecko ma złamany lewy obojczyk przy porodzie. Ze mną jest znów źle, znów dawanie krwi, znów zastrzyki, tabletki. Lecz radość w sercu i spokój, nie widzę pijanego męża. Położna, która jest moją bratową, jej mąż jest mego Tadzika bratem, wzywa mnie do telefonu. Podnoszę słuchawkę, poznaję głos pijanego męża, dzwoni z gospody. Tłumaczy się, że przypadkowo się znalazł, ja też tłumaczę mu, że jestem tu też przypadkowo.


- 1 grudnia.

Nadszedł dzień mego odejścia ze szpitala. Nikt po mnie nie przyjeżdża. Wczoraj była siostra, wie, że dziś wychodzę, ma powiedzieć mężowi, aby po mnie przyjechał. Wchodzi salowa, mówi do mnie: proszę się ubierać, przyjechał po panią mąż. Ubieram się, żegnam koleżanki na sali, zabieram małego, wychodzę. Mąż czeka. Był trzeźwy. Pozwolił sobie przywieźć tym razem po żonę taksą. Podczas mej nieobecności mąż przebywał u matki. Tam chował się jego syn z pierwszego małżeństwa, dziesięcioletni Krzysztof. Dowiaduję się od mojej siostry, że mąż urządził rodzicom awanturę, upił się, potłukł radio, które było jego własnością po pierwszej żonie. Pobił także Ojca, popodbijał sobie oczy spadając ze schodów. Ładnie wygląda jest mu nawet z sińcami do twarzy, trochę się cieszę, bo ja mam nieraz takie oczy, ale to są podarki od męża.


- 15 grudnia.

Coś między nami zaczyna się psuć. Mąż stale pijany, dziecko krzyczy, pewno chore, wiem o tym, z dużego pięknego chłopca zrobił się tylko szkielet. Mąż zamiaruje malować pokój na poddaszu. Zajęliśmy go już wcześniej po opuszczeniu przez lokatora. Mąż jest znów pijany zaczyna się malowanie, ale nie ścian pokoju, lecz podłogi, bo przewraca się i wylewa wapno na podłogę. Zwracam mu uwagę, dostaję w twarz. Wypędza mnie na poddasze, dziecko płacze, wyrzuca go w poduszce ze mną. Jest mróz 15 stopni. Mąż pokoju nie mógł skończyć, zasnął na podłodze, skończył dopiero na drugi dzień, gdy wytrzeźwiał. Noc spędziłam z dziećmi u siostry. Mały krzyczał nadal. Mąż uprząta mieszkanie, zapala ogień pod kuchnią, ja wracam, dzieci ze mną. Jestem smutna, dzieci płaczą, mąż jakiś nieswój po wczorajszej pracy odchodzi do pracy, jestem sama z dziećmi. Grzesio nadal płacze, tak mąż nazwał trzeciego z kolei syna. Zbliża się wieczór, jasna gwieździsta noc, wszyscy już śpią, tylko księżyc na niebie przyświeca wracającemu mężowi do domu Spostrzegam, że znów pijany. Rozpraszamy się z dziećmi, jak gdyby wpadł wilk między owce. Dzieci krzyczą uciekają do siostry, ja biorę Grzesia, uciekam również, zostaję przez męża zatrzymana, uderza mnie pod oczy, mam posiniaczone znów prawe oko, w podkowie. Bez zastanowienia tracę już cierpliwość, wyzywam męża od pijaków i biegnę na MO. Staję przed bramą, wstyd mi, jak się przyznać, że to mąż jest pijany, że mnie bije. Ktoś mnie pyta, co pani jest, po co pani tu przyszła. Odpowiedź taka: mąż jest strasznie pijany, proszę się nim zająć. Po kilku słowach jedziemy do teściów, mąż poszedł tam z dziećmi, zabrał, jak były, nawet nie ubrane. Męża nie zastajemy. Teściowa daje odpowiedz: Tadzika nie było. Pytamy, skąd się wzięły u was moje dzieci ? Szukamy w pobliskiej gospodzie. Nie ma. Wracamy znów do domu. Dwóch obywateli z MO, idziemy. Zastajemy męża, jak wyrzuca moje rzeczy. Spostrzega, co go czeka, udaje niewinnego. Podchodzi jeden z władzy, prosi o ręce, lecz Tadzik się rzuca. Zostaje obezwładniony przez władzę i odprowadzony do wozu. Zostaje zatrzymany na MO do rana. Śpimy już spokojnie, tylko Grzesio popłakuje. Teściowa przyniosła dzieci do mnie na mieszkanie, bała się, aby się z Grzesiem co nie stało. Rano mąż wraca, już trochę ma lepszy humor niż wczoraj, ja wzywam karetkę, odwożę Grzesia do szpitala. Pani doktor w szpitalu bada Grzesia i pyta, dlaczego tak późno, spogląda na mnie, nie słyszy odpowiedzi, lecz widzi w podsiniaczonych oczach łzy. To jej wystarcza, nie pyta o nic więcej. Zapewnia, że zrobi wszystko, co będzie w jej mocy. Wracam do domu 18 km w nocy pieszo, nie mam do kogo się śpieszyć. Grzesio miał już opiekę, dwóch starszych synów było u siostry.


- 28 grudnia.

Dzwonię do szpitala, aby dowiedzieć się o zdrowie Grzesia. Grzesio żyje, lecz miał przetaczaną krew, lekarz prosi, aby mąż zgłosił się na oddanie własnej krwi dla dziecka. Wracam, proszę męża, aby pojechał, mąż jedzie, wraca wieczorem, pytam o Grzesia, mówi, że zdrowy, krew oddał i sam czuje się słabo, kładzie się do łóżka. Nie bardzo chce mi się wierzyć, że tę krew oddał.


- 21 styczeń 1966 r.

Ubieram się szybko, robię śniadanie i biegnę do autobusu, aby zdążyć na szpitalną informację. Czeka nas kilka matek, ojców wcale tu nie ma, zapewne pracują na utrzymanie swoich rodzin. Idzie lekarz, widzimy jego uśmiechniętą twarz. Zaznaczam. jest ponury i smutny, gdy ma zawiadomić którąś z matek o zgonie jej pociechy. Z biciem serca czekam imienia Grzesio. Jest. Lekarz czyta: Grzesio czuje się źle, ma kilka chorób, zapalenie płuc, oskrzeli, zapalenie ropne nerek i zapalenie obustronne uszu, że musi mieć przeprowadzony zabieg operacyjny, ponieważ z uszu cieknie mu ropa, gorączka nie spada, choć żyje, lecz strasznie cierpi. Myślę, cóż mu pomogę. Mąż nie dał krwi dla Grzesia. kłamał, lekarz o tym powiedział. Tak kocha swojego Grzesia!? Nie oddał dla niego krwi.


- 10 kwiecień.

Otrzymuję wiadomość ze szpitala, aby zgłosić się po Grzesia do szpitala na okres świąteczny, zbliżała się Wielkanoc. Zabieram Grzesia z radością, że jest zdrowy. Lekarz zalecił codziennie badać mu temperaturę. Mąż dzieckiem nie interesował się wcale. Temperatura Grzesia była ciągle zmienna. Odwożę go, znów do szpitala. Tym razem ma zaraz przeprowadzony zabieg na uszy. Lekarz postawił warunek, kupić lek zagraniczny. Były to zastrzyki w cenie 1700 zł. Przyjeżdżam do domu, pożyczam gdzie mogę. Mąż jedzie pod wskazany adres, kupuje potrzebny lek i wraca na szpital, zaraz Grzesio otrzymuje potrzebną dawkę. Na drugi dzień czuł się już lepiej.


- 10 maj.

Grzesio nadal przebywa w szpitalu, jest już po zabiegu, stare choroby ustępują, nadchodzą nowe, lecz nadal z uszami źle cieknie ropa, ma założone sączki. Byłam zaskoczona, gdy lekarz spytał mnie, czy bardzo mi zależy na Grzesiu ? Co mogłam mu powiedzieć? Przez łzy zobaczyłam tylko, jak doktor z Grzesiem, który wyglądał. jak cień, poszedł na którąś salę. Sądziłam przez chwilę, że lekarz pragnie mu skrócić cierpienia i przyspieszyć śmierć, która jest mu pisana. Ale on wziął go na następny zabieg.


- 10 czerwiec

Pożycie moje z mężem jest zróżnicowane. Czasem mąż jest nazbyt czuły i dobry, pomaga w pracy domowej, a znów czasem wcale nic, nawet nie idzie do pracy stałej. Czujemy jakieś niezadowolenie, jesteśmy tacy obcy sobie. Mąż zajmuje się tylko telewizją, radiem, wódką, rodziną wcale.


- 10 lipiec.

Otrzymuję od mojej matki list, pisze, że została pobita przez zięcia i prosi mnie o powrót do domu. Szwagier z siostrą nie pracowali na roli matki, przepił jej kawałek sprzedanego pola, a gdy zabrakło pieniędzy, postanowił użyć siły, aby teściowa dała na wódkę. Mąż znów tymczasem został zwolniony z pracy dyscyplinarnie, ponieważ opuszczał pracę, pił. Na list matki odpisałam, lecz o powrocie nie myślałam. Ale warunki moje życiowe stawały się coraz gorsze. Postanowiłam wracać do matki. Mąż okazuje się znów czuły, pragnie jechać razem ze mną. Postanowiłam, że zabiorę Grzesia ze szpitala na żądanie i oddam go ponownie, gdy już będziemy u matki, w najbliższym szpitalu. Lekarz długo się zastanawiał, perswadował, że narażam Grzesia na różne dolegliwości, lecz nie ustępowałam, zabieram go, jedziemy.


- 10 sierpień.

Nareszcie jesteśmy znów u matki. Grzesio w szpitalu. Jest w pełni praca w polu przy żniwach. Mąż nie interesuje się wcale gospodarstwem, ja zabieram się do każdej pracy w polu. Idziemy z mężem do żniwa, mąż zaczyna koszenie, lecz ściernisko za nim jest takie, że dostaje do moich kolan. Nie można tak marnować słomy, mówię do niego. Słyszę słowa, abym kosiła sama. Mąż schodzi z pola, zostajemy tylko z siostrą, żniwa skończyłyśmy obie z siostrą. Mąż nie brał w nich udziału, bawił starszego synka, Bogusia. Prace w polu ukończeniu, staramy się robić wszystko na
czas. Grzesio ma być już zdrowy, mam go przywieźć do domu, a i mąż wykonuje swoje obowiązki małżeńskie prawie w stu procentach, bo znów jestem w ciąży. Mąż jedzie do rodziców, aby zarobić parę złotych na zimę.


- 10 wrzesień.

Mąż odjechał, przywiozłam Grzesia, czujemy się wszyscy zdrowo, jest nam razem dobrze, mąż pisze do nas, że przyśle nam pieniędzy. Nie wierzę w to, znam go już dobrze, ale pocieszam się tym, że może się zmieni. Mąż zarabia niewiele, ale starcza mu, aby zapalił sobie i wypił. Nie zatrzymuje się długo w pracy, bo tęskni za domem, wiem, że tęskni, bo lubi swą żonę, znam go, nie chce robić, więc wraca. Zima zeszła nam spokojnie, mąż nawet dobry, pomaga mi w domu, przynosi wody, zapala w piecu. Czy długo taki będzie?


- 22 kwiecień 1967 r.

Wybieram się w kolejną podróż porodową znów przygotowania, znów bóle, przywykłam już do tego, podróż przebyliśmy konno, było ciepło, przyjemnie, mąż powraca do domu, ja rodzę ponownie syna, tym razem z kolei Roman. Mąż nie jest zbyt ciekawy, co przyniesie żona. Nie odwiedza mnie kilka dni, tłumacząc się brakiem czasu. Łgał. Byłam dlań obojętna. A ja modliłam się w duchu, żeby chociaż Romanek był zdrowy i ładny, niepodobny z charakteru do swego ojca.


- 15 maj

Tadeusz nie zmienia się na lepsze, choć jest coraz starszy, choć ma już dużą rodzinę. Lato jest ciepłe, idę z dziećmi w pole, pomagam matce w każdej robocie. Mąż idzie do pracy, prywatnie do budowy. Lubi tę pracę, dobrze zje i wypije, a po wypłacie zawadzi jeszcze o pobliski sklep obficie zaopatrzony w alkohol, a nie lubi go omijać. Wraca zawsze wesoły, z dala słychać jego ordynarne słowa. W domu również nie omija okazji, aby uniknąć awantury. Dochodzi nieraz do strasznych awantur, mam podartą suknię, uciekam z domu, nocuję byle gdzie, jak sama, to w polu, pod mostami, w krzewach, szopach, a nawet w wieczór to i na drzewach, aby mnie mąż nie znalazł. Tak mija lato, a z nim nasze małżeńskie szczęście.


- 11 listopad.

Jest smutny jesienny, deszczowy dzień. Mąż już nie pracuje, nie mamy za co kupić chleba. Mąż obiecuje, że idzie pożyczyć. Wychodzi, nie powraca, dopiero wieczorem pijany przynosi również chleb, ale jest cały w błocie. Zaczyna się kłótnia, obelgi, znieważa słowami moją matkę, a nawet wyzuwa jednego buta i rzuca w stronę matki. Matka dostaje butem w głowę, zostaje zalana krwią, pada z łóżka na podłogę. Siostra wzywa MO. Mąż zostaje zabrany, aby nazajutrz został znów wypuszczony na dalsze udręczenie. Nazajutrz spotykam męża w prokuraturze, zostałam wezwana. Mąż zapewnia, że się poprawi, że koniec z piciem, że będzie pracował. Nie ruszy teściowej, nawet złożył podpis. Mąż powraca zadowolony, że uniknął kary, że jest nadal wolny, że nic mu nie grozi i mówi, że nadal będzie robił tak jak dotychczas. Rodzina się powiększała, przybywało kłopotów coraz więcej.


- 23 luty 1968 r.

Dzień smutny jak co dzień, podobny do innych, z tym tylko, że dręczona przez męża siedzę w śniegu boso i w jednej sukience. Mąż wypędził mnie z domu, bo nie dałam mu na sporty, no bo nie mam.


- 30 maj.

Wydaje mi się, że choć na krótko, ale jestem szczęśliwa. Mąż zaczął pracować, ja pomagam w polu, ale mąż nie zapomniał o obowiązku małżeńskim, znów jestem w ciąży i myślę, może mąż się poprawi. Proszę, błagam, nie pomaga. Jestem w rozpaczy, piąta ciąża z kolei, mąż pijak, to ponad moje siły. Piszę do GRN w naszej miejscowości, że mąż wcale nie zajmuje się rodziną, jest niedożywiona i zaniedbana przez ojca. Dostaję pomoc w kwocie 500 zł oraz dochodzenie przez MO. Mąż otrzymuje karę z zamienieniem na grzywnę. To nie kara dla męża, ale dla dzieci. Mąż zarobione pieniądze wpłaci do sądu jako grzywnę. Przestałam już wierzyć w to, że mąż się poprawi, popadłam w taką depresję, że chciałam odebrać sobie życie, ale to nie koniec. Przestanę cierpieć ja, a dzieci, co się stanie z dziećmi i z tym nie narodzonym, nie dam mu oglądać świata, na którym jego ojciec tak żyje w rozkoszy. Myślę, nie ! Nie zrobię tego, i tak postanowiłam, że przetrwam wszystko. Straciłam nadzieję, że pomoże mu coś sąd czy władza MO. Cierpiałam, oczekiwałam tylko pomocy pieniężnej z GRN, myśląc, jeśli doczekam się rozwiązania, a będzie znów syn, będzie to Bolesław, przecież cierpi razem ze mną. Mąż odgraża, że tym razem pójdę pieszo do porodu, a po drodze to już się wykończę. Życzy mi tego i wyzywa w okrutny sposób. Wstyd mi wspominać, przecież to mąż.


- 22 grudnia.

Zbliżają się święta pełne radości w każdym domu, a nasz dom pełen goryczy i smutku. Ja staram się zatuszować wszelkie niedostatki, zrobiłam nawet dla dzieci skromną choinkę. Nadszedł dzień wigilijny. Przygotowuję skromne potrawy, z czego mnie stać. Mąż jest w domu, ma okazję, składa mi cały dzień nieprzyjemne życzenia, abym wreszcie zdechła, że już mi czas i że nie powinnam drugich świąt doczekać i tak te życzenia składał, aż mu się wreszcie wyczerpały. Jemy kolację, mąż robi wymówki, że mam synów jak apostołów i na tym kończymy kolację z tym, że ja mam łzy w oczach, on pełne śmiechu.


- 23 luty 1969.

Wieczór dość pogodny. Księżycowa, jasna noc, a ja myślę, że trzeba będzie już się wybierać w oczekiwaną podróż. Aby zmylić męża, nawet kładę się do łóżka, gasimy światło. Mąż zasypia, ja wstaję, ubieram się szybko, biorę rzeczy i wychodzę. Przecież mam obiecane, że mam iść pieszo. Mąż jeszcze nie zasnął, spostrzega moje wyjście, ubiera się, bierze dziecinne sanki i biegnie za mną, aby dopomóc mającej rodzić żonie. Ofiarowuje się zawieść mnie sam na tych sankach. Kłócimy się, że ja nie dziecko, aby mnie na takich sankach woził, że nie zasłużyłam na to, lecz ból nie daje mi iść dalej. Siadam, jedziemy. Nasza podróż jest z przygodami. Mąż ciągnie sanki po śniegu dość dużym. Sanki ze mną biorą przewagę, jest wypadek, leżę w śniegu. Mąż nie ma prawa jazdy takim pojazdem. Trzy razy z sanek spadłam w śnieg, lecz nie tragicznie. Mąż po przebyciu 4 km drogi czuje zmęczenie, ja jestem pewna, że nastanie szybki poród po tej podróży uroczej, a więc nie spełniają się życzenia męża, sam je zmienia. Nie żegnamy się, mąż odchodzi, ja zostaję, aby urodzić piątego z kolei syna. Jest to poród nieoczekiwany, lekki, ku zdumieniu położnej rodzi się syn, tym razem oczekiwany. Podzieli ze mną cierpienia, choć jeszcze o niczym nie wie. Położna mówi: co pani ma w domu. Nie słyszy odpowiedzi, widzi łzy, jak powiedzieć jej prawdę o swoim nieudanym małżeństwie. W parę godzin potem urodziłam piątego już z kolei syna. Nadałam mu imię Bolesław.


- 25 luty.

Mąż nie zgłasza się do mnie, nie jest ciekawy, co ma jego żona. Syn śliczny chłopiec. Położna i salowa nazywają go nawet trochę nieładnie, bo stale daje znać swoim płaczem, że żyje. Jest duży, 4,50 kg. Przychodzi wreszcie mąż, pyta, kiedy wracam. O dziecko nie pyta wcale, jakoby nie chodziło tu wcale o dziecko. Wracamy do domu już z dzieckiem. Mąż nie pyta, co mam i jakie jego imię. Mąż zajmuje się mało dzieckiem. Nie mówi mu nawet po imieniu. Mijają dni, jeden podobny do drugiego. Mąż zaczyna pracować i tak płynie nasze życie, ale niewiele się zmienia. Ja proszę męża, aby przestał pić, że może wpadnie w ręce sprawiedliwości, że jeszcze będzie żałował swego zmarnowanego życia. Bolesław miał dopiero dziesięć miesięcy, a ja byłam w kolejnej ciąży. Mąż robi mi z tego powodu wymówki i odgraża się, że tym razem musi być córka, że już dość mu synów, że nie będę miała po co wracać, jeśli będzie syn. Myślę, no niech będzie ku zadowoleniu twemu upragniona, wymarzona córka. Wierzyłam mocno, że tym razem mężowi sprawię radość, spełnię jego marzenia, dam mu to, czego pragnie, może się odmieni - lecz odmienił się nie na lepsze. Mąż odkładał zawsze parę groszy, aby sprawić mi, wyprawkę, to jest mydło, grzebień, szczotkę do zębów, choć ich mało już miałam, zjadłam na tej miłości i bambosze oraz lusterko, zaczyna, myślę dbać o tę córeczkę.


- 10 wrzesień 1970.

Jest to pamiętny dzień w moim życiu. Mąż poszedł na piwo, a ja ubieram się i spieszę do porodu do miasta 4 km od nas. Po drodze dopędza mnie mąż, zatrzymuje przejeżdżający samochód, podjeżdżamy resztę drogi. Mąż wraca, ja zostaję. Dla mnie przeznaczenie ciągle kłaść się do łóżka, ciągle rodzić, ciągle dzieci i tym razem kolejny, szósty raz. To przecież już szósty raz. Czy będzie dziewczynka ? Tadeusz jej chce, ja też chcę mieć córeczkę. I była córka Marzenka. Może to teraz będzie inaczej. Lecz stale jedno i to samo. Czuję się słabo, ale wszystko mija, mąż nie okazuje wcale zdziwienia, choć marzył przecież o niej. Jest mniejsza, waży 3,40 kg. Będzie rosła. Boję się o nią, aby jej nic nie groziło, przecież jest sama, ma pięciu braci, ona jedna. Lecz chowa się dobrze. Mąż jest ten sam, tyle, że dla nas jest już coraz to gorszy, już nie czeka na córkę, nie pracuje, pije i przy każdej okazji wykorzystuje swoją siłę na mojej osobie. Uciekamy już teraz obie z córką.
Ona jest przecież moja. Grozi zabiciem już nie tylko mnie, ale i jej. Nie mówi kurwa, lecz dwie ku..y. O ja biedna ! Takiego mamy tatę ! Takiego mam męża. Dzieci starsze są wystraszone, jakieś nerwowe, nie swoje, życie staje się już przepełnione tylko strachem o jutro, czy dożyjemy, lecz straszne to jutro. Jakież fatum spadło na mnie ? Czym sobie zasłużyłam na taki los ? !


- 24 grudnia.

Znów święta, te wesołe, radosne, u nas szare i smutne. Mąż jest tylko obecny z nami, jednak jakby martwy. Chora matka leży, ma bóle reumatyczne. Ma już swoje lata, lecz życia jej jeszcze żal. Mąż nie zwraca na nic uwagi, nie zauważa nikogo i nic, jest jakiś skryty w sobie, nie mówi nic do nikogo, staram się rozmówić z nim. Nie daje to żadnego skutku. Daję dziecku kawałek pieczonego ciasta, aby dał babci, lecz mąż to zauważa, bije syna, a mnie znieważa w różny sposób. Mówi, że wnet mi się to pochlebstwo matce skończy, nie rozumiem tego, nie pytam dalej.


- 30 grudnia.

Jest to dzień śmierci mojej matki. Zmarła zaopatrzona w ostatni sakrament pojednania z Bogiem. Mąż udaje nawet żal, jest smutny. Ja załatwiam na poczcie telegramy, zawiadamiam rodzinę. Mąż załatwia wnet trumnę. Pieniądze na ten cel daje GRN. Zjeżdża się rodzina, cztery siostry i brat z dwoma synami. Są już żonaci. Mąż jest bardzo uprzejmy, zaprasza ich na piwo do sklepu, ja częstuję ich tym na co mnie stać. Mąż i bracia skorzystali z okazji. Sklep był czynny mąż kupił wódki, brat kupił cztery konserwy, wrócili. Mąż rozpoczyna picie pierwszej półlitrówki. Brat jest niezadowolony z tego, ponieważ nie pije przy takiej dla niego żałobie. Przecież to nie wesele, lecz pogrzeb jego matki. Bracia odstawili drugą półlitrówkę, stawianą przez męża, nawet kazali mi ją schować, co zrobiłam. Mąż nie śmie wołać i idzie znów do sklepu i tam sobie dogadza resztę. Jest już dość podpity, ale chce ugościć jeszcze
jedną siostrę, która właśnie przyjechała. Woła wódkę, abym dała, lecz ja jestem stanowcza. Mówię: dość. I to dość było dla męża słowem, tyczącym się do mojego życia. Dość mam ciebie i starał się mnie pozbawić życia przez uduszenie. Skończyłoby się dla mnie źle, gdyby w ów wieczór sylwestrowy nie szli kolędnicy, przeszkodzili mu w tym, odbiegł ode mnie, nie wykonał co zamierzał. Nazajutrz oddałam go w ręce władzy MO.


- 1 styczeń 1971.

Pogrzeb mojej matki. Okryta w żałobę idę obok brata i bratanków, mąż idzie obok nas. Nie rozmawiamy. Po uroczystościach pogrzebowych, wracamy z dziećmi do domu, siostra i ja. Brat i druga siostra odjechali, nie chcieli narażać się na dalsze kłopoty. Powrócił także z opóźnieniem mąż, cichy jak nigdy. Nie mówi do nas słowa. Idziemy spać, lecz ja nie zasypiam, myślę, może mąż dokończy zamiaru, pozbawi mnie tego życia, co mi zawsze obiecywał.


- 2 styczeń.

Jest niedziela, idziemy z dziećmi z siostrą do kościoła. Mąż obok nas. Po skończeniu wracamy. Po drodze męża zabiera MO. Stara się im zbiec. Jest schwytany i od tej pory jest zatrzymany w areszcie. Toczy się śledztwo. Prokurator wzywa mnie po kilkanaście razy, są zeznania, badania, a nawet badanie w klinice badań sądowych w Krakowie. Jadę i tam i wszystko się zgadza. Mąż nie stara się nawiązać ze mną żadnej korespondencji, ale i ja jej nie oczekuję.


- 10 marzec.

Otrzymuję list od męża. Pisze, że jest mu dobrze, że ma spokój, tylko tęskni do Marzenki, o mnie nie wspomina, prosi, abym go odwiedziła i wytłumaczyła, dlaczego tu się znalazł. Czyżby miał zanik pamięci. Nie odpisuję na jego list, nie mogę zdobyć się na kilka słów do niego.


- 24 sierpień.

Jest to dzień rozprawy w sądzie. Jestem jakaś zdenerwowana, mam również dzieci. Czekam chwili, w której mają przyprowadzić na salę rozpraw męża, dzieci ciekawe zobaczyć również. Idzie, prosty, sztywny, jakby nie na rozprawę, niby drwiąco pogwizduje, pyta władzy, czy może się przywitać z dziećmi. Podaje rękę kolejno dzieciom, mnie mija. Myślę więc, że nie zależało mu wcale na mnie, kiedy i dziś jest taki. Zaczyna się sprawa. Zeznaję pierwsza, jak doszło do tak tragicznej chwili. Powiedziałam prawdę. Mąż słuchał, trochę przyznał prawdę, trochę zapierał się, lecz nie dawał znaku żalu, tego co zamierzał zrobić po wódce. I tak obojętnie przeszło 4 dni rozprawy. Mąż patrzał na mnie i na dzieci niby człowiek obcy i nie zdawał się myśleć, co go czeka. Nadeszła godzina, w której zapadł wyrok. 10 lat i rok odwieszenia kary, to jest wyrok 5 lat pozbawiony praw. Mąż słuchał tak, jakby to nie jemu czytano. Rozpłakał się teść, jego ojciec, lecz on nie myślał, co go czeka, nie pożegnał dzieci, nie spojrzał na mnie, czuł żal, że nie dokończył czynu, jak później pisał w liście do kolegi, że szkoda, że mnie naprawdę nie zadusił wiedziałby choć, za co siedzi.


- 24 grudzień.

Nadszedł dzień wigilijny, cichy, spokojny, radosny. Życzymy sobie zdrowia i dalszego spokoju. Nie ma męża, ale jest spokój. Nie myślimy, że wróci pijany, jest zabezpieczony od głodu, chłodu i nie musi poniewierać się po pijanemu, ma opiekę, wiem, że jest zadowolony, my również. Otrzymujemy pomoc z GRN. Jest to skąpa pomoc dla rodziny sześciorga dzieci, ale przy spokojnym życiu da się przeżyć każde niedomagania finansowe.


- 15 czerwca 1972.

Napisałam podanie do Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej o przydzielenie dla dzieci odzieży lub obuwia. Otrzymałam ją też rychło. Kilka par butów, dla mnie płaszcz, obrus na stół. Jest to dość duża pomoc ze strony władz. Reszta, co potrzeba, dorabiam u gospodarzy, gdzie jestem chętnie wynajmowana. Mam też kawałek pola pod truskawki, nawet kupiłam sobie kuchnię za 1150 zł. Pierwszy mój najpotrzebniejszy grat, bo pieca postawionego w izbie nie ma. Dobra to jest rzecz. Przy mężu paliliśmy w piecyku popękanym już od starości, za 150 zł. Cieszę się, że dajemy sobie radę z pomocą dzieci.


- 22 październik.

Skończyły się prace polowe, jest wolny czas, aby pomyśleć o domu i zimie. Dzieci mają już obuwie i płaszcze, węgiel i opał mamy, a jeszcze zaoszczędziłam. parę zł. Kupiłam sobie pralkę, to dobra rzecz w domu, ile mniej kosztuje mnie pranie, przecież to 6 dzieci trzeba oprać. Bardzo się cieszę, bo z zakładu karnego otrzymuję już po kilka złotych. Jest to mała suma, bo cóż to 350 zł dla tylu dzieci, ale dla nas starcza. Cieszymy się, że mamy tylko spokój. Pisze do nas mąż, prosi, o przebaczenie. Ja mu już przebaczyłam, no bo jakże. Odpuść nam nasze winy, jak i my odpuszczamy. Mąż prosi, że po odbyciu kary chce wrócić do nas. Nie wiem, ale piszę mu, że nie czekamy już na niego, dajemy sobie sami radę. On niech wróci do kochanki, bo ją miał już przed zawarciem małżeństwa ze mną, nie pociesza go to i w liście znów czytam brzydkie słowa, wyzwiska i odgrażania: jeśli wrócę, skończę z Tobą.


- 22 październik.

Oczekuję pomocy od organizacji społecznych, zakładu pracy karnego, gdzie przebywa mąż. Pomoc jest konieczna, z powodu braku umeblowania. Dwa łóżka na 7 ludzi, w tym 6 dzieci, rodziców już nie mam. Teściowie nie chcą mnie znać. Mam dobrych sąsiadów, koleżanki i znajomych, pomagają mi w wychowaniu dzieci. Kierownik szkoły zaproponował, abym dała dzieci do domu dziecka, z czego nie skorzystałam żal mi dzieci, że nie mają ojca i nie mają być razem z matką ? Nie oddam ich nigdy, chyba, że oczy zamknę z wysiłku dla nich. W wolnych chwilach wieczornych idę na telewizję, lecz 4 km od nas. Bliżej nie kontaktuję się z nikim, bo kto chce rozmawiać z kobietą, która męża zamknęła w więzieniu. Różni ludzie różnie o tym myślą. Jedni pochwalają to, co zrobiłam, inni ganią. Ale ja tylko wiem, ile przeżyłam trwogi, ile łez wylałam zanim zdecydowałam się na ten krok. Dzieci myślę wychować sama tylko i wyłącznie z pomocą kierownictwa szkoły i opieki od władz, bez udziału męża. Jest on zbędny, był tylko gorszycielem dla nich. Pragnę każdemu dobrze życzyć i pomóc, aby zdobyły dobry zawód. Moim marzeniem jest, abym moich pięciu synów zobaczyła kiedś w wojskowych mundurach. Jest to bardzo piękny zawód. Chciałabym, aby moi synowie bronili nie tylko mnie przed ciosami męża, ale aby bronili także swej ojczyzny, bo są zahartowani w życiu już od pierwszych dni swego życia, nie ulękną się niczego, aby zdobyć to, czego pragną. Za pięć lat oczekuję, że mój najstarszy syn wstąpi w szeregi wojska, czego bardzo pragnę. On również mówi zawsze o tym, śpiewa zawsze i uczy tych młodszych braci: mamo, moja mamo przyjedz do mnie na przysięgę. Za 10 lat oczekuję drugiego syna w mundurze wojskowym. Dziś ma 10 lat Pragnę tego z całego serca. Oczekuję także z sercem niepewnym powrotu męża z więzienia. Obiecuje, że będziemy żyć dobrze, to znów, że mnie zabije, nie jestem pewna, na co czekam, czy męża, czy śmierci. Za 15 lat czekam z kolei trzeciego syna jako wojaka, ma 7 lat i tak sobie myślę, że te lata spędzę z dziećmi. Jest mi ciężko, chcielibyśmy mieć własny telewizor, lecz nie możemy sobie pozwolić. Zapomoga nasza wynosi 770 zł miesięcznie, zakład, w którym mąż przebywa 350 zł, to jest mała sumka co do wydatków na 6 dzieci. Majątku własnego nie mamy, mieszkamy wraz z siostrą, jest jeszcze panną, jest zła, że mam tyle dzieci, a ja jestem dumna, że jest mi dane mieć tyle dzieci, a jeszcze synów. Bardzo mnie cieszy widok uśmiechniętej szóstki urwisów. Nie mamy również radia, ale postaramy się kiedyś i o telewizor, a jeśli nie, to radio. Zamierzam dziećmi pokierować tak, aby w życiu poznały, jak szanować pracę, ludzi, otoczenie. Już dziś, gdy są małe, wpajam w nich, aby umiały poszanować koleżankę, dziewczynkę, przecież to przyszłe żony, matki. Staram się wytłumaczyć synom już dziś, że godność kobiety, koleżanki trzeba szanować już od małości. W długie zimowe wieczory opowiadam im o tym, skąd biorą się dzieci, aby kiedyś nie byli rozczarowani sami i ja przecież to powinnam wpierw uświadomić, matka, a później szkoła. Mam nadzieję, że doczekam się pociechy ja i państwo od moich 5 synów, córeczka zostanie przy mnie na zawsze.


Stanisława Stępień



* * * * *

Czas mijał szybko, kiedy dorośliśmy, wojsko nie było naszym marzeniem, z pięciu chłopa, tylko dwóch założyło mundur wojskowy, nie mogliśmy więc spełnić jej marzeń zapisanych na kartkach. Myślę jednak, że nigdy nie daliśmy jej powodu do wstydu. Większość z nas wybrała zawód górnika i ciężką pracę w kopalni, by szybko stanąć na własnych nogach, uciec od przeszłości. "Barbórka", święto górnicze obchodzone 4 grudnia 1985 roku, była wspaniałym dniem w jej życiu. Ówczesne władze Polski zaprosiły ją na centralne obchody tego święta i uhonorowały Złotym Krzyżem Zasługi. To wysokie odznaczenie państwowe, jest nadawane za zasługi dla Państwa lub obywateli, ustanowione zostało na mocy ustawy z dnia 23 czerwca 1923 roku. Mama dostała go za trzech synów pracujących w górnictwie.


Mama nadal mieszkała w Nienadówce, w swojej małej chałupce otoczonej zewsząd zielenią i morzem kwiatów. Uwielbiała mieć je w każdym zakątku podwórka. Każdego też lata oczekiwała tam, nas wszystkich, a my w coraz liczniejszym gronie, odwiedzaliśmy swój stary rodzinny dom. Często odwiedzały ją, jej młodsze siostry, które zbiegiem lat zjawiały się tam coraz częściej, przybywając z różnych stron Polski. Nic nie dawało mamie więcej szczęścia, jak jej pełne i gwarne podwórko.


Był to czas, kiedy i ojciec zaczął się tam pojawiać, nie mieszkał wprawdzie z mamą, ale dostał kolejną szansę, by poznać swoją coraz liczniejszą rodzinę. Nie potrafił jednak do końca tej szansy wykorzystać, zbyt wiele się chyba w przeszłości wydarzyło.


Jak wcześniej wspomniałem mama mieszkała w Nienadówce i choć została tam w końcu sama, to nie wyobrażała sobie innego dla siebie miejsca. Dwa poważne wypadki, które ją spotkały, dość mocno utrudniły jej życie samej na wsi, trudno było zwłaszcza zimą, gdzie trzeba było sobie przynieść wody ze studni, czy opał z podwórka. Wówczas zgodziła się przynajmniej zimy spędzać u któregoś ze swoich dzieci. Śmialiśmy się, że kiedy nadchodził marzec, szukała pretekstu, by uciekać ze Śląska i wrócić do siebie, do Nienadówki razem z bocianami. Tyle roboty tam na nią czekało, tyle kwiatów do posiania, tęskniła też za widokiem ludzi znajomych, nie mogąc doczekać się ich spotkania. Kochała to miejsce, swoją rodzinną wieś Nienadówkę i nic nie było w stanie zatrzymać ją dłużej przed powrotem.


Tak też miało być zimą 2003/4 roku, kiedy jak zwykle zjawiła się w grudniu, by "przezimować" na Śląsku, niestety złapała silne przeziębienie, które poszło na płuca, z którymi wcześniej już miała poważne kłopoty. Nie było innego wyjścia, jak szpital, przed którym mocno się broniła. Tuż przed Wigilią Bożego Narodzenia jej stan poprawił się na tyle, że ordynator, na jej i naszą prośbę zezwolił, by zabrać ją na dwudniową przepustkę ze szpitala. Wigilię i pierwszy dzień Świąt Bożego
Narodzenia spędziła u mnie, odwiedziły ją też pozostałe dzieci ze swoimi rodzinami, ale smutne to były święta. Mama była chwilami jakby już nieobecna, wiedziałem, że to czas pożegnania. W drugi dzień świąt zgodnie z obietnicą daną ordynatorowi, musiała powrócić do szpitala. Wieczorem zostałem powiadomiony, że jej stan pogorszył się bardzo, pozostawała nieprzytomna. Mama odeszła nad ranem.


Ś ✟ P
Stanisława Stępień zmarła 27 grudnia 2004 roku
o godz. 245 w szpitalu w Knurowie.




Jak sięgam pamięcią zawsze była z nami.
I tylko śmierć mogła to zmienić.
W sercach naszych pozostanie na zawsze....

Jej życzeniem było spocząć na nienadowskim cmentarzu wśród swoich bliskich i znajomych. Wszystkim, którzy pomogli nam w tym smutnym obowiązku serdecznie dziękujemy.


Ojciec, ostatnie swoje lata spędzał w domu pomocy św. Alberta w Rzeszowie, nie kontaktował się z nami. Zmarł wkrótce po mamie, latem 2005 roku. Wiadomość o jego śmierci trochę nas zaskoczyła, była chwila zawahania, postanowiliśmy jednak spełnić ten ostatni nasz obowiązek wobec niego. Spoczął również na cmentarzu parafialnym w Nienadówce.

Spoczywają tam oboje.


przyg: Bogusław Stępień


About | Privacy Policy | Sitemap
Copyright © Bogusław Stępień - 08/05/2013